Nauka

Figa a figo-fago

Polacy klną jak szewcy. Dlaczego tak bardzo lubimy wulgaryzmy?

Przekleństwa zwykle zawsze odnoszą się do rzeczy ważnych dla danej społeczności. Przekleństwa zwykle zawsze odnoszą się do rzeczy ważnych dla danej społeczności. Spiros Politis / Corbis
Język nam chamieje. Brzydkie słowa królują w domach, na ulicach, w szkołach i mediach. Ale nawet jeśli nasilenie wulgaryzmów to zjawisko nowe, samo upodobanie do soczystych przekleństw mamy we krwi.
Najpopularniejsze dziś przekleństwo - angielskie „fuck” ma swoje korzenie w łacinie. Jako przekleństwo pojawiło się na początku XVI w.quinn anya/Flickr CC by SA Najpopularniejsze dziś przekleństwo - angielskie „fuck” ma swoje korzenie w łacinie. Jako przekleństwo pojawiło się na początku XVI w.

[Artykuł ukazał się w POLITYCE 28 sierpnia 2013 roku]

Gdy uderzymy się boleśnie lub stukniemy w auto sąsiada, mimowolnie cisną się nam na usta przekleństwa. W ten sposób dajemy upust frustracji, bólowi lub złości. Nawyk może i brzydki, ale nasza skłonność do bluzgania ma uzasadnienie biologiczne. Okrzyki złości wypowiadane w afekcie mają w sobie ogromny ładunek emocji i znane są nawet zwierzętom (np. psom i małpom). Nasi przodkowie używali ich zapewne, zanim zaczęli mówić. O tym, jak bardzo rzucanie mięsem powiązane jest z ludzkimi emocjami, świadczy fakt, że w naszych mózgach podczas przeklinania uczestniczą nie części odpowiedzialne za mowę (ośrodek Broki czy Wernickego), tylko za emocje (m.in. jądro migdałowate).

Soczysta wiązanka (oraz wrzask) ma też funkcję praktyczną – pozwala nam znieść większy ból. Z doświadczenia przeprowadzonego na brytyjskim Keele University wynika, że badani, jeśli pozwolono im przeklinać, dłużej wytrzymywali z ręką w lodowatej wodzie od tych, którzy powtarzali słowo podobnie brzmiące do przekleństwa, ale niemające już takiego ładunku emocjonalnego. Rzucanie bluzgów ma też wywrzeć wrażenie na słuchaczu, a ponieważ najsilniej działają negatywne emocje, aby nim wstrząsnąć, sięgamy po słowa wulgarne, obraźliwe lub obrzydliwe.

Wulgaryzmy dotyczą głównie ciała, funkcji fizjologicznych i seksu, a wyrażenia obraźliwe – narodowości, rasy, religii czy orientacji seksualnej. Ale jeśli ktoś powie „pierdzieć” czy „wypieprzyć” to jest to wulgarne, ale nie musi być obraźliwe, jak niewulgarny, ale obraźliwy „żółtek” czy „czarnuch” – podkreśla anglista i badacz slangu prof. Maciej Widawski ze Społecznej Akademii Nauk w Warszawie. Publiczne obrażanie było zawsze karalne, a kultura wyższa gardziła tym rodzajem werbalnej ekspresji, uważając to za objaw prostactwa. Mimo to klęli nie tylko szewcy i marynarze, ale też napędzana hormonami i buntem młodzież oraz lubiący bawić się językiem literaci i poeci.

Bluzgi w starożytności

Wulgaryzmy nie od razu pojawiły się w piśmiennictwie. Dopiero Grecy i Rzymianie pozwolili sobie na śmielszą prezentację repertuaru przekleństw na murach miast antycznych oraz w komediach. Mistrzem gatunku był komediopisarz Arystofanes (V w. p.n.e.), który mieszał język literacki z językiem ludu, wykorzystując wyrażenia używane przez prostych Ateńczyków. Przekleństwa pojawiają się też w greckich papirusach.

Constantinos Balamoshev, doktorant z Uniwersytetu Warszawskiego, natrafił na kilka przykładów użytych w listach prywatnych. – W jednym z nich niejaki Waleriusz nazywa Atanasiusza dziadem, zdrajcą i alfonsem (pornoboskos) i grozi, że go spali. Gdzie indziej dwaj żołnierze grożą pewnemu mężczyźnie o imieniu Epafrodyt, że jeśli im „nie da dupy” (dounai pygisai), to go zbiją. W trzecim pojawia się niezwiązany z treścią wtręt „tego kto przeczyta ten tekst zbiję kutasem”, który mógł być rodzajem żartu.

Przekleństwa pojawiają się też w papirusach magicznych, gdzie rzucający na kobietę urok mężczyzna, nie przebierając w słowach, wymienia te czynności erotyczne, których zaklinana nie może robić z innymi mężczyznami. Ponieważ przeklinanie było magiczne – nie zawsze można było sobie na nie pozwolić. Wyjątkiem były święta ku czci niektórych bogów, jak wiecznie napalony Priap, którzy lubili, gdy śmiertelnicy klęli. Miotane wówczas przekleństwa zapewniały ludziom płodność i chroniły przed złymi duchami.

W Grecji ten starożytny zwyczaj jest praktykowany do dziś. Mieszkańcy tesalijskiego Tyrnavos w karnawale przebierają się za zwierzęta, noszą sztuczne fallusy i przeklinają, ile wlezie. Wiele z tych brzydkich wyrazów ma starożytny rodowód – mówi papirolog. Fikis, wulgarna starogrecka nazwa stosunku seksualnego niejasnego pochodzenia, pobrzmiewa w nowogreckim – fiki-fiki, ale też w niemieckim – ficken, a nawet polskim – figo-fago. Balamoshev przypuszcza, że wszystkie te słowa mogą wywodzić się od słowa „figa” (ficus) – owocu kojarzonego ze względu na wygląd z odbytem lub waginą.

Łacina w łacinie

Dr Mellisa Mohr, literaturoznawczyni po Stanford University i autorka niedawno wydanej książki „Holy Shit! A brief history of swearing” („Cholera jasna! Krótka historia przeklinania”), podkreśla, że przekleństwa zawsze odnosiły się do rzeczy ważnych dla danej społeczności. I podaje przykład Rzymian bardzo kreatywnych w wymyślaniu wulgaryzmów. Podczas gdy statusu wulgaryzmów nigdy nie doczekały się u nich nazwy czynności fizjologicznych, którym oddawano się w publicznych toaletach, to już określenia dla współżycia płciowego oraz genitaliów – jak najbardziej.

Oprócz wulgarnej nazwy dla sromu cunnus, jest wiele innych opisowych określeń dla tej części ciała. Co ciekawe, za wyjątkowo niesmaczne uchodziły nazwy łechtaczki, takie jak landica czy clitoris. Według Mohr wynikało to z tego, że Rzymianie przywiązywali wagę akurat do tej części kobiecego ciała, wierząc, że do zapłodnienia może dojść tylko wtedy, gdy kobieta też osiągnie orgazm. W rzymskiej kulturze najbardziej obraźliwe było nazwanie mężczyzny pasywnym homoseksualistą (catamitus lub cinaedus). Ponieważ sądzono, że usta są najczystszą częścią ludzkiego ciała, oskarżenie kogoś o fellatio czy poddanie się gwałtowi oralnemu (irrumatio) należało do najgorszych zniewag. Tymczasem wulgarne futuo (jebać) mogło być użyte jako komplement, a nazwanie kogoś „jebaką” nie zawsze musi być pejoratywne.

Dziś łacińskie fellatio czy clitoris, podobnie jak penis czy wagina, funkcjonują jako terminy medyczne. Te łacińskie przekleństwa doczekały się swoistej nobilitacji, ale w powstałych z łaciny ludowej (sermo vulgaris) językach romańskich na bazie innych łacińskich przekleństw lub niezależnie od nich wytworzyły się nowe wulgaryzmy. Wynika to z tego, że język każdej epoki ewoluował wraz ze zmieniającymi się wartościami i inne rzeczy uważano za skandaliczne. W średniowieczu przekleństwami były odniesienia do Boga („na rany Chrystusa”), a w XIX w. za bezwstydne uważano rozmowy o nagich ramionach czy kolanach. Choć ponadczasowym źródłem wulgaryzmów zawsze była jednak sfera seksu i ciała, istniały też różnice między poszczególnymi krajami. Podczas gdy na północy Europy za niecenzuralne uchodziły słowa dotyczące czynności fizjologicznych – „sranie”, „dupa” czy „gówno”, na południu bardziej oburzało kalanie świętości – obrażanie matki („ty skurwysynie”) czy wiary („pieprzę twojego Boga”).

Ulubione „fuck” w Internecie

Przekleństwa mają zatem wielowiekową tradycję, często jednak nie od razu wulgarny wydźwięk. Chociażby najpopularniejsze dziś przekleństwo angielskie fuck. Niektórzy chcieliby widzieć w nim akronim – ponoć gdy Anglię nawiedziła dżuma, któryś z królów zarządził ogólnokrajowe cudzołóstwo Fornicate Under Command of the King („Cudzołóstwo na rozkaz króla”) w skrócie FUCK – ale etymologia tego przekleństwa ma dłuższy rodowód. Jedni mówią, że pochodzi z języka germańskiego, w których słowo to oznaczało „atakować, „pchać”, „płodzić”, a inni sięgają dalej, dopatrując się jego korzeni w łacinie albo indoeuropejskim. Jako przekleństwo pojawiło się w początkach XVI w. Uczeni uznają za najstarsze zapisane jego użycie notatkę z 1528 r. Na marginesie dzieła Cycerona jakiś wściekły na przełożonego mnich, pisząc Fuckin Abbot, dał upust frustracji, choć nie wiadomo, czy chodziło mu o podkreślenie, że opat uprawia seks, czy też wyrażał w ten sposób strach przed nim. Gdy jednak w 1598 r. John Florio opublikował włosko-angielski słownik języka kolokwialnego, pełno w nim było określeń na prostytutki i współżycie, ale słowo fuck nie pojawiło się jako przekleństwo. Zwulgaryzowało się dopiero w XIX w., gdy zaczęto je używać w różnych formach, aby obrazić drugą osobę, złagodzić ból i wyrazić negatywne, a z czasem i pozytywne emocje (coś może być fuckin good, czyli „zajebiste”).

Podobnie jest z etymologią wielu polskich przekleństw, których korzeni należy szukać w innych językach słowiańskich lub w starosłowiańskim. I tak słowo „chuj” wywodzi się od słowa „cierń” lub „kolec”, a zwulgaryzowany dziś „kutas” to dawna nazwa frędzli noszonych przy szlacheckich pasach. Podobnie z czasownikiem „pierdolić”, który pojawia się już w XVI w., a pochodzi od określenia starca i niedołęgi „pierdoły”, to zaś od słowa „pierdzieć”. Większość z naszych przekleństw długo uchodziła za przyzwoite, używano ich wręcz na salonach (w liście z 1783 r. Józef Wybicki pisze: „co ona pierdoli?”, co znaczy: „opowiada niestworzone rzeczy”). Jak w innych językach europejskich – w polskim też do wulgaryzacji doszło dopiero w purytańskim XIX w. Potem przekleństw używaliśmy z rzadka i zazwyczaj jedynie w mowie – i nawet rewolucja kulturalna lat 60. XX w. nie doprowadziła u nas do zalewu wulgaryzmami. Dopiero wpływ kultury masowej ostatnich lat i Internet sprawiły, że brzydkie słowa zaczęły być wszechobecne we wszystkich niemal obszarach naszego życia.

Kiedyś, chcąc kogoś wyzwać lub obrazić bez patrzenia mu w oczy, pisano to na miejskich murach, dziś tę rolę odgrywa Internet. Brak kontroli i anonimowość wyzwalają w wielu przemożną chęć obrażania i poniżania innych. – Poza tym wulgaryzacja wynika też z potrzeby pozowania na silniejszego, niż się jest w rzeczywistości, bo używanie brzydkich słów sprawia wrażenie, że jesteśmy groźniejsi, agresywniejsi i twardsi – tłumaczy prof. Widawski. – Do tego dochodzi modna i ostatnio postępująca nieformalność w kontaktach społecznych oraz lenistwo w dostosowaniu form komunikacyjnych do sytuacji.

Wielu językoznawców uważa to zdziczenie obyczajowo-językowe za zmorę naszych czasów, z którą należy walczyć, i błędnie utożsamia je ze slangiem młodzieżowym. Tymczasem wyrażenia slangowe, stanowiące od 10 do 20 proc. współczesnego słownictwa, niesłusznie kojarzone są z niepoprawną polszczyzną i wulgaryzmami. Prof. Widawski podkreśla, że to najbardziej dynamiczny i ekspresywny styl języka, pełen błyskotliwych modyfikacji i neologizmów, które z czasem się upowszechniają, jak studenckie „zakuwać” czy „cegła”, czyli opasła książka. – Slang ma też istotne znaczenie społeczno-kulturowe – sygnalizuje zmiany, bunt i alienację oraz nazywa nowe zjawiska, stąd „japiszon”, „ziomal” czy „moherowy beret”. Bez pobieżnej choćby znajomości slangu trudno zrozumieć kulturę danej społeczności.

Z badań statystycznych wynika, że wulgaryzmy stanowią zaledwie 5–10 proc. slangu. Ich funkcją jest wyrażanie lub podkreślanie emocji, lub ubarwianie wypowiedzi. Czasami dosadne przekleństwo w prosty sposób tłumaczy słuchaczowi, z jakimi emocjami i uczuciami wiąże się dane wydarzenie i zastępuje długie wyjaśnienia. Gdy po wysłuchaniu strasznej opowieści jękniemy „o kurwa!”, to wtedy wulgaryzm będzie pełnić funkcję empatyczną, pokazuje, jak wczuwamy się w sytuację rozmówcy. Nawet tak rażąca funkcja fatyczna przekleństw, które są używane jako przerywnik w rozmowie, też ma swoje uzasadnienie. Jak twierdzi amerykański psycholog Timothy Jay, autor książki „Why we curse?” („Dlaczego przeklinamy?”), wspólne używanie podobnych przekleństw czy wyrażeń slangowych stanowi ważne spoiwo społeczne.

Dlaczego przeklinamy po angielsku?

Przerażeni zalewem wulgaryzmów staramy się ochronić przed nimi małe dzieci, zabraniając im oglądania pełnych seksu i niewybrednych dialogów filmów dla dorosłych. – Z uwagi na funkcjonujące w Polsce prawo wulgaryzmy w pełnej krasie mogą pojawiać się dopiero późno w nocy, stąd też w filmie akcji nadanym we wcześniejszych porach wypowiedź Schwarzeneggera „Adios motherfucker” tłumacz przełoży zapewne jako „Adios łobuzie”. Tymczasem dobre tłumaczenie powinno oddawać ducha oryginału. Nieużywanie określeń wulgarnych w przekładzie to udawanie, że ich nie było. Przekład nie powinien spłaszczać, tylko tłumaczyć wiernie, oddając stopień wulgarności określenia, uwzględniając, czy jest ono przestarzałe, dowcipne czy neologiczne – mówi prof. Widawski.

W polszczyźnie jest coraz więcej anglojęzycznych wulgaryzmów. Ich popularność może wiązać się po części z tym, że są dla nas bardziej atrakcyjne, a po części, że brzmią mniej wulgarnie niż polskie. Prof. Widawski zapewnia, że raczej nie wyprą one rodzimych bluzgów, bo do tego potrzeba byłoby lepszej znajomości angielskiego. – Powtarzanie „shit” i „fuck” nie wystarczy, trzeba jeszcze zdawać sobie sprawę z subtelnych różnic, np. że mówiąc „fuck me!” z akcentem na drugi wyraz, wyrażamy zdziwienie, natomiast jeśli akcentujemy pierwszy wyraz, to zapraszamy do seksu.

Przeklinanie to też sposób na wyrażanie siebie i swoich emocji. Aby swobodnie władać wulgarnymi neologizmami i tworzyć nowe, trzeba sięgać do języka, którym się włada najlepiej. A zatem nie pozbędziemy się tak łatwo raniących nasze uszy swojskich bluzgów.

Walka z wulgaryzacją języka to walka z wiatrakami. Jedyne, co może pocieszać, to fakt, że nadużywanie przekleństw jest kwestią wieku – im jesteśmy starsi, tym mniej przeklinamy. Współczesne schamienie języka może wynikać też z tego, że dziś dzięki Internetowi więcej do powiedzenia mają ludzie młodzi i bardzo młodzi. Być może już niedługo czeka nas proces odwrotny, bo nadmiar i dostępność wulgaryzmów spowoduje przesyt. Nie ma co liczyć na to, że doczekamy się czasów, w których ludzie przestaną kląć, bo siarczyste przekleństwo jest rodzajem psychicznego wentyla bezpieczeństwa, który bywa niezbędny.

Polityka 35.2013 (2922) z dnia 27.08.2013; Nauka; s. 58
Oryginalny tytuł tekstu: "Figa a figo-fago"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Ukraina przegrywa wojnę na trzech frontach, czwarty nadchodzi. Jak długo tak się jeszcze da

Sytuacja Ukrainy przed trzecią zimą wojny rysuje się znacznie gorzej niż przed pierwszą i drugą. Na porażki w obronie przed napierającą Rosją nakłada się brak zdecydowania Zachodu.

Marek Świerczyński, Polityka Insight
04.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną