Reforma szkolnictwa wyższego z 2011 r. miała uzdrowić polską naukę poprzez jej umiędzynarodowienie i promocję najlepszych. Kierunek słuszny, ale część humanistów ma pretensje, że najnowszy system oceniania naukowców, preferujący publikacje w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej (patrz art. „Segregacja prasowa”, POLITYKA 23), nie uwzględnia specyficznych cech uprawianych przez nich dziedzin, przez co dyskredytuje ich profesję. Ile w tym prawdy, a ile lamentu rozleniwionej braci uniwersyteckiej?
Według dr Anety Pieniądz z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego dziś jest tendencja do traktowania uczelni wyższych jako fabryk wiedzy, którą można urynkowić. – Nic dziwnego, że cały system tworzony jest z myślą o naukach ścisłych, a humanistyka nie do końca się w nim mieści. I to z różnych względów. Weźmy główny przedmiot sporu – liczenie punktów za publikacje i indeksy cytowań (tzw. indeks Hirscha), które mają określić rozpoznawalność danego badacza w świecie. To one decydują o ocenie jego naukowej wydajności, a w konsekwencji o pieniądzach. Powołany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zespół ds. parametryzacji czasopism stale pracuje nad udoskonaleniem systemu ich klasyfikacji. – Ma on zwiększyć obecność polskich badaczy w międzynarodowym życiu naukowym, nie jest jednak pozbawiony wad, gdyż nie uwzględnia specyficznych cech i warunków uprawiania niektórych dyscyplin naukowych – przyznaje jego kierownik prof. Jerzy Wilkin.
Na przykład tempa pracy. Podczas gdy humaniści kumulują wiedzę przez lata, naukowcy laboratoryjni częściej skupiają się na krótkoterminowych projektach zakończonych artykułem.