Zwierzęta, które nie miały szczęścia
Tury, dodo, krowy morskie – czyli, jak ludzie tępili gatunki
Jest wiosna 1535 roku. Z Panamy wypływa brygantyna z biskupem Thomasem de Berlangą na pokładzie, który na polecenie dworu w Madrycie ma popłynąć do Peru i pogodzić zwaśnionych architektów podboju państwa Inków – Francesca Pizarro i Diego de Almagro. Statek już prawie dopływa do portu w Peru, już widać nabrzeże, gdy nagle nastaje kompletna morska cisza i brygantyna biskupa zatrzymuje się. Po chwili, zdumiony biskup i jego załoga zauważają, że statek nie tylko nie dopływa do brzegu, ale szybko się od niego oddala. Wkrótce już brzegu nie widać – jakaś tajemnicza siła pociąga brygantynę z powrotem, na pełne morze. To tzw. Prąd Humboldta, czyli wartki, zimny prąd peruwiański, opływający część wschodniego wybrzeża Ameryki Południowej.
Berlanga jest już daleko, na oceanie, już zaczyna mu brakować wody i pożywienia, gdy nagle na horyzoncie ukazuje się ląd. I w taki sposób, przez przypadek, biskup z Panamy, który o geografii miał raczej blade pojęcie, dokonał jednego z ważniejszych odkryć geograficznych – odkrył Wyspy Galapagos. Odkrył na nich także niezwykłe życie. Niespotykane nigdzie indziej, endemiczne stworzenia. Na przykład żółwie słoniowe, od których pochodzi dzisiejsza nazwa archipelagu.
Okropna śmierć żółwi
Wcześniej żółwie te – jedne z największych na świecie, mogące żyć nawet 300 lat! – żyły na Wyspach Galapagos, i tylko tam, przez miliony lat. W prawdziwym ziemskim raju, nie turbowane przez nikogo. Ale wkrótce pod odkryciu Wysp przez biskupa z Panamy, zaczęli odwiedzali je piraci, a sto lat potem przybyli jeszcze wielorybnicy. I jedni i drudzy tylko na Galapagos bywali, żeby odpocząć, wylizać rany, nabrać wody oraz pochwycić żółwie, po czym płynęli dalej. W szczególności chodziło im o żółwie. Żółwie słoniowe z Galapagos wykształciły bowiem niezwykłe umiejętności przetrwania w trudnych warunkach – potrafią one na przykład wiele tygodni nie jeść oraz nie pić, poza tym wytrzymują długotrwały deficyt tlenowy – i mają też, na swoje nieszczęście, wyśmienite mięso.
Dla piratów i dla wielorybników, takie zwierzę stanowiło istny skarb, było czymś w rodzaju wielkiej żywej konserwy. Dlatego i piraci i wielorybnicy na potęgę upychali bezbronne stworzenia w ładowniach swoich statków, a potem je systematycznie, w trakcie rejsów, uśmiercali i pożerali. I w ten sposób, wywieźli z archipelagu, zamordowali i pożarli co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy żółwi. W rezultacie, z czternastu istniejących na Wyspach Galapagos podgatunków słoniowego żółwia, trzy bezpowrotnie wyginęły, natomiast z czwartego podgatunku pozostał już tylko jeden osobnik.
Dokładnie, jeden! Żyje sobie jeszcze biedaczek do dzisiaj, sam na świecie, w stacji badawczej na wyspie Pinta. Ten osobnik może śmiało pamiętać wizyty XVIII-wiecznych piratów. Całkowicie jednak wyginął, czyli uległ eksterminacji, najwspanialszy i historyczny podgatunek żółwia słoniowego z wyspy Floreany – czyli dokładnie ten, który został zbadany i opisany przez Darwina. Ostatni żółw słoniowy z Floreany padł około 1855 r.
Powolne dogorywanie tura
Tur, czyli najwspanialszy tzw. krętorogi, od którego – podobno – pochodzi większość dzisiejszego bydła hodowlanego, symbol zwierzęcej siły i potęgi boru, również nie miał lepszego losu. Wymierał długo – czyli od X aż do... XX w. n.e.
Historia zagłady tura zaczyna się od Francji. W wiekach średnich to zwierzę występowało powszechnie niemal w całej Europie. Ale w X-XI w. Francuzi uznali, że mają za dużo lasów i to im przeszkadza. Wycięto więc ogromne połacie francuskich borów. Tur musiał uchodzić do Niemiec, jednak i Niemcy – nieco później – zaczęli wycinki, więc tur migrował dalej, na wschód. Osiadł na Mazowszu, w Puszczy Jaktorowskiej (z której obecnie prawie nic nie pozostało), ale wówczas tury dobrze się u nas miały. Może dlatego, że stały się obiektem pierwszej na świecie świadomej ochrony dzikiego gatunku.
Ochronę taką zarządził już król Jagiełło i realizowali ją jego następcy z linii Jagiellonów, a także Wazowie. Mimo to, ostatni prawdziwy tur padł w 1627 r. Długo potem postanowiono zrekonstruować to zwierzę w berlińskim zoo. Bracia Heck, którzy w latach 30. XX wieku kierowali tym ogrodem, drogą selekcji i krzyżówek doprowadzili do tzw. fenotypowej rekonstrukcji tura, którego wprowadzono potem do Puszczy Białowieskiej (w 1942 r). Tam przyjął się, mnożył i przechodził chętnie na stronę białoruską – widziano go jeszcze podobno w roku 1946 r. – ale wygłodniali miejscowi mieszkańcy w czasie wojny nie darowali mu.
Zrekonstruowany tur, żyjący w warunkach naturalnych, podzielił los swojego protoplasty. Do dzisiaj, pod nazwą bydło Hecka, jest hodowany śladowo w kilku ogrodach zoologicznych i prywatnych hodowlach w Europie.
Krowy ryczące w morzu
Zupełnie inaczej żegnały się ze światem krowy morskie, czyli wielkie morskie ssaki z rodziny syren, najbliżej spokrewnione z tzw. diugoniami i genetycznie, podobno, bardzo bliskie słoniom lądowym. To były przedziwne stworzenia.
Zaczęło się w połowie XVIII w. od rosyjskiej ekspedycji odkrywczej na najdalszej północy Rosji, którą dowodził Duńczyk – Vitus Jonassen Bering. Bering odkrył Morze, Cieśninę i Wyspy, prowadzące wprost do Alaski, które nazwano potem jego nazwiskiem. Do swojej wyprawy dokooptował kilku naukowców, a jednym z nich był niejaki Georg Steller – lekarz i zapalony przyrodnik.
Ten w 1741 roku dokonał ważnego odkrycia – w pobliżu Wyspy Beringa odnalazł ciekawy gatunek ssaka – krowę morską. Ważyła do 4 ton i mierzyła nawet 10 m. długości, była łagodna i ufna, więc Steller mógł ją dokładnie obejrzeć i zbadać. Spróbował też jej mięsa, które okazało się wyśmienite. W swoim raporcie naukowym z wyprawy nie omieszkał o tym wspomnieć. I to przesądziło o losie krów. Wkrótce do Cieśniny Beringa dotarła flotylla 19 statków, które miały za cel upolowanie jak największej liczby tych zwierząt.
Ostatnia krowa została złowiona w 1768 roku. Potrzeba było zaledwie 27 lat, by od chwili odkrycia gatunku został on całkowicie wytrzebiony. To rekord. Steller nie przewidział takiego obrotu spraw. Niechcący, osobiście przyczynił się do zagłady zwierząt, które odkrył.
Martwy, jak ptak dodo
Jeszcze do dzisiaj w Anglii, gdy chce się przekazać, że ktoś – o kim mowa – nie żyje na pewno i to od wielu lat, mówi się o nim: dead as dodo „Martwy jak ptak dodo”. Nie ma to jak angielskie poczucie humoru. Źródłem dla tego powiedzenia był okrutny los wspaniałych ptaków, zwanych drontami z Maskarenów. Wśród nich, najwspanialszym okazem był dront z Mauritiusa, zwany ptakiem dodo właśnie.
Został odkryty przez żeglarzy holenderskich, którzy jako pierwsi Europejczycy, dotarli na wyspę. Było to w 1599 r. Ptak dodo był nielotny, duży – mógł ważyć nawet ponad 20 kg – i poruszał się niemrawo. Właściwie nie wiadomo, dlaczego został wytępiony. Dla mięsa? Było raczej tłuste i niezbyt dobre. Dla piór? Nie przedstawiały jakiejś szczególnej wartości. Uważa się, że być może ludzie wybili ptaki dodo, ponieważ były łatwym celem. Dodo przetrwały, od chwili ich odkrycia, zaledwie 50 lat.
Ludzie i zwierzęta
Niegdyś głównym sprawcą wymierania gatunków był klimat, a dokładnie – następujące po sobie zlodowacenia i ocieplenia. Jak podaje jedno z ostatnich wydań czasopisma Nature, głównym powodem wymarcia mamutów, włochatych nosorożców i dzikich koni były zmiany klimatyczne. Po epoce lodowej nastąpił znaczny wzrost temperatury, do czego zwierzęta te nie mogły się przystosować. Dziś klimat ustabilizował się, ale jego niszczący wpływ na środowisko dzikich zwierząt przejęli na siebie ludzie.
Tarpany, delfiny z rzeki Jangcy – tzw. baiji – wilki tasmańskie, tygrysy kaspijskie, tygrysy balijskie, a dzisiaj także lamparty amurskie (tych zostało w warunkach naturalnych kilkanaście osobników i zdaniem znawców nie mają już szans na przeżycie) – wszystkie te stworzenia zginęły i giną na naszych oczach. I to wcale nie dlatego, że mają dobre mięso lub wartościową skórę. Giną, ponieważ po prostu w naturalnym środowisku nie mają już gdzie żyć.