Jak za kilka tygodni lub miesięcy spojrzymy na to, co dzieje się obecnie w elektrowni jądrowej Fukuszima? Czy ocenimy ją jako groźną katastrofę, czy lokalny problem? Nasz werdykt nie będzie zależał od realnych skutków dzisiejszych dramatycznych wydarzeń. Te eksperci potrafią dość precyzyjnie przewidzieć już teraz. Werdykt zależeć będzie wyłącznie od sposobu, w jaki opowiemy tę historię. Dziś na nowo odżywa bowiem zjawisko, które roboczo nazwijmy narracją czernobylską. Jej zwycięstwo będzie sygnałem, że już na dobre staliśmy się rozgorączkowanym medialnym tyglem, w którym rządzą emocje. A jeśli tak, to konsekwencje tego mogą wykraczać daleko poza kwestię, czy w Polsce powstaną nowe elektrownie jądrowe.
Amerykański syndrom
Dziennikarz wieczornego serwisu informacyjnego mówił przejętym głosem: „Świat nie przeżywał jeszcze czegoś takiego jak dziś. Stanęliśmy w obliczu wielkiej niepewności i zagrożenia spowodowanego najpoważniejszym wypadkiem w elektrowni jądrowej w całej erze atomowej. Obecny horror może stać się jeszcze gorszy. I nie chodzi tu o eksplozję atomową, której tak bardzo się obawiamy. Eksperci mówią, że to niemożliwe. Ale pojawiło się widmo innego rodzaju katastrofy nuklearnej – uwolnienia radioaktywności na wielką skalę”. O której katastrofie tu mowa? Czernobylu? Fukuszimie?
Nie, słowa te padły 30 marca 1979 r. w telewizji CBS z ust znanego amerykańskiego dziennikarza Waltera Cronkite’a. Dwa dni po tym, gdy w amerykańskiej elektrowni jądrowej Three Mile Island (TMI), niedaleko miasta Harrisburg, zaczęły rozgrywać się dramatyczne wydarzenia. Doszło do częściowego stopienia rdzenia z paliwem uranowym, pożaru i uwolnienia do atmosfery niewielkich ilości substancji promieniotwórczych. Choć była to najpoważniejsza wówczas awaria w historii pokojowego wykorzystania energii jądrowej, jej skutki dla środowiska naturalnego i zdrowia ludzi okazały się właściwie żadne.
Ale w związku z Three Mile Island wydarzyło się też coś innego, nie mniej istotnego. Na 12 dni przed awarią do amerykańskich kin wszedł katastroficzny film, w którym Jane Fonda grała dziennikarkę, badającą tuszowanie niebezpiecznych wypadków w elektrowni jądrowej. Tytułowy „Chiński syndrom” oznaczał stopienie się rdzenia z paliwem jądrowym, który przebija osłonę reaktora, wchodzi w ziemię jak w masło, by po długiej wędrówce wydostać się po drugiej stronie globu, czyli gdzieś w Chinach. Film, oczywiście, był na bakier z nauką i faktami, ale przypadkowo wstrzelił się w panikę spowodowaną wypadkiem w TMI. W jednej z jego scen ekspert wypowiada bowiem następujące słowa: „stopienie rdzenia spowodowałoby skażenie stanu wielkości Pensylwanii, tak że nie nadawałby się w ogóle do zamieszkania”. Los chciał, że elektrownia TMI została wybudowana właśnie w tym stanie.
Jane Fonda tak zaangażowała się w rolę filmową, że również w realnym życiu zaczęła gwałtownie zwalczać energetykę jądrową. Naprzeciw niej stanął m.in. Edward Teller, 71-letni słynny fizyk, który żarliwą obronę siłowni jądrowych i polemikę z aktorką przypłacił zawałem serca. Wypowiedział wówczas znamienny komentarz: „Można powiedzieć, że jestem jedyną osobą, której zdrowie ucierpiało z powodu reaktora w pobliżu Harrisburga. Ale to byłaby nieprawda. Tego nie zrobił reaktor. To była Jane Fonda. Reaktory nie są niebezpieczne”.
Pojedynek aktorka kontra ekspert wygrała ta pierwsza. Między innymi na jej wezwanie 200 tys. ludzi demonstrowało w Nowym Jorku przeciwko energetyce jądrowej. Sławni muzycy dawali koncerty pod hasłem „Precz z atomówkami”, a elektrownia TMI wypłacała milionowe odszkodowania za zrujnowane biznesy na terenach w jej pobliżu, z których wynosili się przestraszeni ludzie. Antynuklearne protesty po awarii w TMI wystarczyły, by politycy na dobre zastopowali amerykański program energetyki jądrowej. Dopiero dziś mówi się o jego wznowieniu.
Ówczesne emocjonalne reakcje są po części wytłumaczalne. Żyło się wówczas w większym lub mniejszym, ale ciągłym strachu przed wojną atomową i jej następstwami. I to właśnie ten lęk stał się wyjątkowo żyzną glebą, na której zakiełkowała czernobylska narracja.
Czernobylskie demony
Gdy doszło do eksplozji reaktora w Czernobylu, wszystkie atomowe strachy uległy zmaterializowaniu. Nie w rzeczywistości, ale na łamach gazet i ekranach telewizorów. Ponieważ ZSRR początkowo blokował, a później znacznie ograniczał dostęp do informacji, media produkowały to, w co wszyscy od dawna wierzyli i czego się lękali. A więc mieliśmy setki tysięcy zabitych i napromieniowanych, skażone wielkie połacie ziemi, miasta-widma, przychodzące na świat zdeformowane dzieci, zmutowane zwierzęta biegające po czernobylskich lasach. Po zawaleniu się żelaznej kurtyny mit czernobylski był już tak silnie utrwalony w świadomości społecznej, że nikt nie próbował weryfikować tych przerażających obrazów.
Nie ma sensu po raz kolejny obszernie omawiać prawdziwych skutków Czernobyla. Ograniczmy się więc jedynie do kilku podstawowych faktów: zginęło tam kilkadziesiąt osób (nie wszystkie od wysokich dawek promieniowania, ale np. w wypadku helikoptera), silnie skażony został jedynie nieduży teren w okolicach elektrowni, nie odnotowano wzrostu liczby nowotworów związanych z promieniowaniem (poza rakami tarczycy), nie rodzi się więcej dzieci z wadami genetycznymi, a zamknięta wokół elektrowni zona nie jest siedliskiem mutantów, ale tętniącym życiem rezerwatem przyrody. I to pomimo najgorszej katastrofy, jaką można sobie wyobrazić w elektrowni jądrowej, której rezultatem było uwolnienie do atmosfery ogromnych ilości substancji promieniotwórczych (dotarły nawet na Antarktydę).
Eksperci od energetyki jądrowej i skażeń promieniotwórczych mówili o tym od dawna. Jednak dopiero jakieś 10 lat temu prawda o Czernobylu zaczęła przebijać się za pośrednictwem mediów do opinii publicznej – głównie za sprawą kolejnych raportów instytucji eksperckich, takich jak WHO (Światowa Organizacja Zdrowia) czy UNSCEAR (Komitet Naukowy ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego). M.in. dlatego w Polsce od kilku lat sondaże zaczęły po raz pierwszy wykazywać lekką przewagę ludzi akceptujących siłownie jądrowe.
Skażony jak zadżumiony
Czy to się zmieni po Fukuszimie? Pierwszy tydzień po katastrofie wydawał się triumfalnym powrotem narracji czernobylskiej. Stacje radiowe, portale internetowe, a przede wszystkim telewizje, nadające informacje 24 godziny na dobę, wychwytywały i nagłaśniały każdą wiadomość o nawet drobnym oraz przejściowym wzroście promieniowania. Znów pojawiły się budzące przerażenie sformułowania: „katastrofa nuklearna”, „choroba popromienna”, „radioaktywna chmura”, a słowo „skażony” brzmiało w mediach jak „zadżumiony”. Relacje z Fukuszimy zaczęły przypominać doniesienia z pola bitwy, od której niemal zależą losy ludzkości.
Na drugi plan zeszła tragedia milionów ludzi, spowodowana najsilniejszym w historii Japonii trzęsieniem ziemi, horror miast zrównanych z ziemią przez tsunami czy bombardowanie przez samoloty Kadafiego cywilów w Libii. Media mówiły prawie wyłącznie o elektrowni, w której nikt przecież nie zginął (poza dwoma pracownikami, najprawdopodobniej porwanymi przez wielką morską falę).
W narastającą spiralę histerii zaczęła wkręcać się nawet poważna prasa, początkowo zachowująca spokój. 16 marca „Gazeta Wyborcza” w głównym artykule na pierwszej stronie donosiła z wyraźnym niepokojem, że „Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej podwyższyła stopień awarii z czwartego na szósty w skali INES. Siódmy stopień obowiązywał dotąd tylko w Czernobylu”. Była to informacja nieprawdziwa, gdyż MAEA takiej decyzji w ogóle nie mogła podjąć. Ocena zdarzenia należała do Japończyków i została zmieniona dopiero dwa dni później: z 4 na 5, i to wyłącznie w przypadku trzech reaktorów, pozostałe otrzymały ocenę 3. To samo wydanie gazety informowało również o kilkuset ludziach, którzy dostali wyższe od dopuszczalnych dawki promieniowania, oraz jednej osobie przebywającej w szpitalu z objawami choroby popromiennej. Te wiadomości także okazały się nieprawdziwe. Nie chodzi tu o piętnowanie pomyłek. To tylko jaskrawy przykład, jak rzetelna i odpowiedzialna gazeta pod wpływem wszechobecnej paniki traci nerwy.
Jednak z czasem w tej histerycznej medialnej wrzawie zaczęły pojawiać się zupełnie inne głosy. Coraz więcej było uspokajających wywiadów z ekspertami, którzy tłumaczyli, że Fukuszima nie będzie drugim Czernobylem. Że jeśli dojdzie do jakichś większych skażeń, to wyłącznie bardzo blisko elektrowni – w promieniu kilku kilometrów. Że tamtejsze reaktory były starej generacji, ale w sumie i tak świetnie przetrzymały kataklizm. Jeśli będziemy budować w Polsce siłownię jądrową, to III generacji, przygotowaną na stopienie się rdzenia, jak i całkowity brak zewnętrznego zasilania. Że wreszcie nie ma u nas trzęsień ziemi i tsunami, ale gdyby były, to nowoczesna elektrownia wytrzymałaby to, co dotknęło Fukuszimę. Znamienne, że kiedy tabloid „Fakt” drukował kompletne bzdury o nadciągającej nad Polskę radioaktywnej chmurze, jego konkurent „Super Express” zamieścił uspokajający wywiad z prof. Michałem Kleiberem, prezesem Polskiej Akademii Nauk. Podobny trend widać również w zagranicznych mediach. Michael Hanlon, dziennikarz naukowy „Daily Mail”, zatytułował swój tekst: „Dlaczego to, co dzieje się w Japonii, powinno być WZMOCNIENIEM dla energetyki jądrowej”. W podobnym duchu wypowiada się np. BBC czy „Wall Street Journal”.
Atomowy show
Czy to trwały odwrót od czernobylskiej narracji i jak na tę zmianę zareagują odbiorcy mediów? Czy ludzie, którzy zaczęli w Polsce kupować pastylki z jodem, mające chronić przed napromieniowaniem, to mniejszość czy już większość? Jak wyglądają nastroje opinii publicznej na świecie? Jest za wcześnie, by na te pytania odpowiedzieć.
Czuli na wahania społecznych nastrojów politycy reagują różnie. Niemieccy ulegają histerii, podkręcanej przez ugrupowania zielonych, od dekad zwalczające energetykę jądrową – rekordy pobił w tej kwestii komisarz europejski ds. energii Günther Oettinger, który sytuację w Fukuszimie nazwał apokalipsą. Czescy politycy natomiast pukają się w głowę, gdy słyszą o zamykaniu elektrowni jądrowych. Podobnie Anglicy i Francuzi. Polski rząd na razie dołączył do tej drugiej, zachowującej spokój, grupy.
W całej tej historii kluczową rolę odgrywają jednak media, co rodzi zasadnicze pytania o ich stan i rolę we współczesnej demokracji. Bo w atmosferze histerii nie da się prowadzić poważnej debaty. A mamy przed sobą niezwykle ważną decyzję – budować czy nie pierwszą polską siłownię jądrową? Już raz pod wpływem czernobylskiej histerii zrezygnowaliśmy z Żarnowca (elementy naszej elektrowni z powodzeniem pracują dziś w siłowni jądrowej w Finlandii). Nawet jednak gdybyśmy zrezygnowali z atomu, powinniśmy z uwagą i spokojem przyjrzeć się faktom i wysłuchać głosu ekspertów.
Jakość tej debaty będzie, oczywiście, zależała od tego, kogo dziennikarze zaproszą do studia czy na łamy gazet. W pamięci telewidzów pozostanie bowiem na długo dyskusja o Fukuszimie w TVN24 pomiędzy dwoma profesorami, zakończona wyjątkowo chamską pyskówką. Warto zwrócić uwagę, że żaden z nich nie był ekspertem od energetyki jądrowej ani jej bezpieczeństwa. To znów przywołuje pytanie o odpowiedzialność dziennikarzy: czy rozumiejąc powagę sytuacji, postawią na spokojną rozmowę ze specjalistami, czy na show uczonych lub polityków, którzy znani są z niewyparzonego języka...
Dziękuję za konsultacje prof. Grzegorzowi Wrochnie, dyr. Instytutu Problemów Jądrowych, oraz dr. hab. Ludwikowi Pieńkowskiemu ze Środowiskowego Laboratorium Ciężkich Jonów Uniwersytetu Warszawskiego.