Prowadzone od kilku lat badania chemików, biologów i genetyków pozwoliły nakreślić całkiem zgrabny obraz neolityzacji Europy, czyli przejścia od łowiectwa do rolnictwa. Jedna z nowszych tez głosi, że osiedlającym się na kontynencie rolnikom pomogła tajna broń – mleko. Parę lat temu Richard Evershed z Uniwersytetu w Bristolu stwierdził obecność typowych dla mleka kwasów tłuszczowych na ściankach naczyń sprzed 9 tys. lat. Ponieważ jednak badania wykazały, że wśród ówczesnych mieszkańców Bliskiego Wschodu – którzy według jednej z hipotez zasiedlili Europę – tylko nieliczni posiadali enzym rozkładający laktozę, założono, że większość spożywała przetworzone sery i jogurty.
Tymczasem z najnowszych badań genetycznych wynika, że część naszego kontynentu zaludnili pijący mleko rolnicy kultury ceramiki wstęgowej rytej, która funkcjonowała w środkowej Europie już ok. 7600 lat temu. Choć nie byli to pierwsi europejscy rolnicy, to właśnie u nich utrwalił się wariant genu umożliwiający trawienie mleka. Pajda chleba i kubek mleka dały im przewagę nad tubylczymi myśliwymi, z którymi zresztą z rzadka i niechętnie się krzyżowano. A zatem przedstawiciele kultury ceramiki wstęgowej rytej przynieśli ze sobą nową kulturę, obrzędowość i geny. Niektórzy badacze zastanawiają się wręcz, czy to nie za sprawą tych mlekopijców do Europy dotarła jeszcze jedna nowinka – język indoeuropejski.
Teoria miau-miau i teoria hej-ho
Kiedyś mowę uważano za dar bogów, co w naszym kręgu kulturowym wyraża biblijne „na początku było Słowo”. Odkąd Bóg pomieszał języki budowniczych wieży Babel, dręczyło nas pytanie, który z nich jest najstarszy. W poszukiwaniu odpowiedzi posuwano się nawet do okrutnych eksperymentów (faraon Psametyk I kazał zamknąć dwóch chłopców w całkowitym odosobnieniu i dopuszczać do nich tylko kozę; gdy po 2 latach wypowiedzieli słowo przypominające frygijski rzeczownik bekos – chleb, ogłosił, że prajęzykiem jest frygijski). Dopiero oświeceniowi badacze zaczęli wątpić, że mowa pochodzi od Boga. Pojawiły się różne hipotezy, którym nadano żartobliwe nazwy.
Według teorii miau-miau podstawą języka było naśladownictwo dźwięków natury, koncepcję prymatu spontanicznych okrzyków nazwano teorią ach, podczas gdy teoria hej-ho zakładała, że zaczątki mowy stanowiły dźwięki, jakie wydajemy w trakcie pracy. W 1866 r. Paryskie Towarzystwo Językoznawcze wyłączyło kwestie pochodzenia mowy ludzkiej ze swego programu, motywując tę decyzję brakiem danych empirycznych umożliwiających dyskusję na ten temat. Nie wszystkich to zraziło. Ostatnia hipoteza powstała w Rosji w latach 60. XX w., gdzie badacze założyli istnienie języka bazowego, nazwanego – nostratyckim. Dziś paleolingwiści to margines świata naukowego, a ich teorie nie są dyskutowane w poważnych pismach.
Początki były jednak obiecujące. Wszystko zaczęło się od odkrycia Williama Jonesa, który pracując w Kalkucie dla Kompanii Wschodnioindyjskiej, nauczył się sanskrytu. W 1786 r. zauważył, że struktura gramatyczna tego języka przypomina grekę i łacinę. Spostrzeżenie, że „podobieństwo to jest zbyt duże, by mogło być dziełem przypadku”, doprowadziło do powstania nowej dziedziny nauki: językoznawstwa historyczno-porównawczego. W XIX w. skrupulatne badania lingwistów potwierdziły, że większość języków europejskich, a także języki indyjskie i irańskie, należą do jednej grupy językowej. Wbrew potocznym wyobrażeniom, to nie zbieżności wyrazowe (słownikowe) były najważniejszym argumentem. – Słowa często zmieniają znaczenie w następstwie użycia w zmiennych kontekstach, natomiast gramatyka to szkielet regulujący funkcjonowanie języka. Jonesa przekonała właśnie zgodność strukturalna, bo tylko ona może dowodzić wspólnych korzeni – mówi prof. Wojciech Smoczyński z Katedry Językoznawstwa Ogólnego i Indoeuropejskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Gdy potwierdzono istnienie wspólnej indoeuropejskiej rodziny językowej, zaczęto na podstawie badań lingwistyczno-statystycznych wyliczać, kiedy mogło dojść do rozdzielenia poszczególnych grup językowych (np. germańskiej, bałtosłowiańskiej, romańskiej). Lingwiści nie potrafili jednak wyjaśnić, w jaki sposób indoeuropejski trafił do Europy. Sprawę w swoje ręce wzięli archeolodzy.
Genetycy sprawdzają
Pierwszą teorię przedstawiła w 1956 r. amerykańsko-litewska badaczka Marija Gimbutas. Według niej, ok. 6 tys. lat temu Europę zalały mówiące językiem indoeuropejskim nomadyjskie ludy stepowe z terenów naddunajskich. Waleczni pasterze narzucili żyjącym w matriarchacie ludom rolniczym patriarchalną kulturę, religię i nowy język. Konkurencyjną teorię sformułował 30 lat później angielski archeolog Colin Renfrew, który twierdził, że Indoeuropejczycy to pierwsi rolnicy, którzy ok. 8 tys. lat temu napłynęli do Europy z Anatolii. Gdy genetycy nauczyli się pozyskiwać mitochondrialne DNA (mtDNA) z liczących tysiące lat kości, postanowiono sprawdzić, która z tych hipotez jest bliższa prawdy.
I tu znowu pojawiają się nasi pijący mleko przedstawiciele kultury ceramiki wstęgowej rytej. W zeszłym roku paleogenetycy z Uniwersytetu w Moguncji porównali ich mtDNA z materiałem genetycznym żyjących w Europie przed nimi myśliwych. Ich genotypy bardzo się różniły. Wynik badania zdawał się potwierdzać teorię Renfrew, ale nie do końca. U myśliwych występował bowiem wariant mitochondrialnego DNA, utożsamiany dotychczas z Indoeuropejczykami (dziś obecny w Tadżykistanie i okolicach), a w genach rolników wykryto inny wariant, niespotykany u współczesnych Europejczyków. Wniosek mógł być tylko jeden – najpierw ludność kultury ceramiki wstęgowej rytej wypchnęła myśliwych, a potem nowa fala migracyjna przepędziła pijących mleko rolników, co znowu lepiej pasuje do wersji Gimbutas. W świecie naukowym szybko pojawiły się głosy sprzeciwu: po pierwsze – mitochondrialne DNA, w przeciwieństwie do jądrowego, mówi nam jedynie o pokrewieństwie w linii żeńskiej, a to przecież mężczyźni byli zawsze bardziej ruchliwą płcią; po drugie – ludność kultury ceramiki wstęgowej rytej to ani nie pierwsi, ani nie jedyni europejscy rolnicy.
Z pewnością genetyka szybciej wyjaśni zagadkę wędrówki genów w okresie neolitu, niż odpowie na pytanie, kiedy w Europie pojawił się język indoeuropejski. Znaleźliśmy gen odpowiedzialny za umiejętność przyswajania świeżego mleka, nigdy jednak nie poznamy genów poszczególnych języków (odkryty w 2001 r. gen FOXP2, który ma wpływ na umiejętność konstruowania wypowiedzi, zbyt szybko okrzyknięto genem mowy, gdyż większość badaczy wątpi, że zjawiskiem tak złożonym jak ludzka mowa może kierować jeden czynnik dziedziczny). Wynika z tego, że śledząc korzenie języków, skazani jesteśmy na metody lingwistyczne, z tym że coraz częściej wspomagane techniką komputerową.
Drzewo z komputera
W 2003 r. dwaj biolodzy z USA (Quentin Atkinson i Russel Gray) wykorzystali do badań lingwistycznych program komputerowy używany przez genetyków do konstruowania drzew ewolucyjnych. Wrzucili do niego po 200 słów z 87 języków indoeuropejskich, dodając informacje dotyczące czasu, jaki jest potrzebny, by jedno słowo zostało zastąpione przez inne. Badacze posłużyli się opartym na analizie słów wzorem wymyślonym przez Morrisa Swadesha, zakładającym, że dwa spokrewnione ze sobą języki po tysiącu lat rozdzielenia zachowują 85 proc. wspólnego słownictwa początkowego. Wzbudziło to spore wątpliwości środowiska naukowego, choć sami autorzy projektu zapewniali, że brali pod uwagę pewną umowność tej metody. W efekcie komputer stworzył schemat rozdzielenia poszczególnych grup językowych języka indoeuropejskiego, który (poza małymi wyjątkami) specjalnie nie zaskoczył językoznawców.
Ze schematu wynika, że oddzielenie się pierwszego języka – hetyckiego – miało miejsce ok. 8700 lat temu. To założenie obala teorię Marii Gimbutas, która Indoeuropejczyków widziała 2 tys. lat później w naddunajskich ludach stepowych, natomiast pomysł Renfrew zakładający, że to pierwsi rolnicy z Anatolii przynieśli ze sobą do Europy nowy język, wydaje się pasować jak ulał. Niby tak, ale przecież nie ma pewności, czy znanym dopiero z tekstów z II tysiąclecia p.n.e. językiem hetyckim mówiono już kilka tysięcy lat wcześniej w Anatolii. Języki wędrują i nie są przywiązane do miejsc (dziś dialektami celtyckimi posługują się mieszkańcy Bretanii i Anglii, kiedyś mówiono nim od Hiszpanii po Bosfor), a tego żadne drzewo ewolucyjne, nawet stworzone przez komputer, nie pokaże. Dlatego równie dobrze można upierać się, że indoeuropejski funkcjonował przez tysiące lat na stepach nadczarnomorskich i przybył do Europy dopiero z falą migracyjną na początku epoki brązu, jak sugerowała Gimbutas.
Nie dość, że żadnej z tych dwóch zgrabnych teorii nie daje się potwierdzić, to jeszcze lingwiści widzą w nich zasadniczy błąd. – Określenie „język praindoeuropejski” jest dla nas jedynie wspólnym mianownikiem odkrytych zgodności między językami, stanowi pewną metaforę. Ten szkielet języka jest nam znany zaledwie w 15–20 proc. W błędzie są ci, którzy zakładają, że tym sztucznie wykreowanym konstruktem posługiwali się jacyś Indoeuropejczycy z krwi i kości – tłumaczy prof. Smoczyński.
Językoznawcy niechętnie biorą udział w rekonstruowaniu praindoeuropejskiego i wątpią w istnienie Praindoeuropejczyków. Według nich, bez tekstów, które pojawiają się dopiero z hetyckim ok. 1700 r. p.n.e., wszystkie hipotezy są nie do udowodnienia. Teorie dotyczące języka nostratyckiego uważane są za zabawę.
Wawel czy Wąwel
Oczywiście, zanim zaczęto zapisywać języki, przez wieki posługiwano się nimi w mowie, przy czym u jednych proces ten był dłuższy, u innych krótszy. Dlatego początki większości języków są równie zagadkowe jak praindoeuropejskiego. Słowianie na przykład brzydzili się pismem, przez co pierwsze teksty w starocerkiewnosłowiańskim – którego zapis możliwy był dzięki wynalazkowi św. Cyryla – datowane są dopiero na IX w., choć wiadomo, że języki słowiańskie funkcjonowały już dużo wcześniej.
Początki języka polskiego też toną w mroku. Nie ma na przykład jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, po jakiemu mówił Mieszko I. – Mówienie o języku zachodniosłowiańskim to projekcja sytuacji nowożytnej. Język polski nie jest pewny, gdyż dla X w. mamy za mało świadectw pisanych. Wśród kandydatów jest jeszcze lechicki, czyli język zbliżony do kaszubskiego i połabskiego. Ale w gruncie rzeczy nie wiemy nawet, jak wymawiano imię Mieszka I, bo w zapisie historycznym Mesco jest problem odczytania grupy „sc” – zaznacza prof. Smoczyński. Istnienie języka polskiego potwierdzają dopiero glosy w bulli gnieźnieńskiej z 1136 r., która powstała 150 lat po śmierci Mieszka I.
Odwoływanie się do etymologii nazw miast, rzek czy gór służy niektórym do udowadniania pewnych procesów historycznych. – Na pierwszym roku slawistyki też wydawało mi się, że analiza nazw własnych to klucz do prehistorii, szybko jednak przekonałem się, że tak nie jest, szczególnie w przypadku pojedynczych nazw, pozbawionych kontekstu – zwraca uwagę prof. Smoczyński. – Dlatego mimo tylu różnych tłumaczeń niewiele możemy powiedzieć o pochodzeniu nazw Kraków, San czy Tatry. Z drugiej strony zapominamy, że pewne słowiańskie nazwy przejmujemy i utrwalamy w ich przeinaczonych wersjach. Kto dziś pamięta, że polski król siedział na Wąwlu, a Wawel to okaleczona w kancelarii łacińskiej wersja słowiańskiej nazwy topograficznej?
Pożyczyć od sąsiada
Jedno nie ulega wątpliwości – języki giną lub mocno zmieniają się w wyniku kontaktu z silniejszymi lub bardziej wpływowymi językami. Na inny język przechodzi się z musu, często jednak z wygody i przez snobizm. Musiał być jakiś powód, dla którego Europa przeszła w pewnym momencie na indoeuropejski. Hipoteza, że rolnictwo i kontakty handlowe przyczyniły się do tego przejścia, brzmi przekonywająco.
W średniowiecznym języku polskim było wiele czechizmów, co świadczy o szacunku dla tych, którzy nas wprowadzili do chrześcijańskiej Europy. Potem na polszczyznę miał większy wpływ niemiecki, ukraiński i rosyjski. Właśnie ukazał się imponujący Słownik Niemieckich Zapożyczeń w Języku Polskim, wydany przez Uniwersytet w Oldenburgu, nad którym od kilkudziesięciu lat pracował prof. Andrzej de Vinzenz i prof. Gerd Hentschel wraz z zespołem niemieckich lingwistów. Słownik zawiera 2,4 tys. haseł, podczas gdy polskich zapożyczeń w niemieckim jest zaledwie garstka. Ale błędem jest przypuszczenie, że to głównie wynik germanizacji pod zaborami. Zapożyczenia z niemieckiego mają dłuższą historię i wynikają raczej z szacunku do języka i kultury naszych zachodnich sąsiadów oraz czystej konieczności, wynikającej z braku słów na określenie nowych zjawisk w sferze życia miejskiego (polskie miasta zakładane były na prawie niemieckim) czy w rzemiośle.
Szacuje się, że co roku umiera od kilkunastu do kilkudziesięciu języków. Najczęściej dlatego, że wymierają ostatni ludzie, którzy się nim posługują. Ale są przykłady języków, które trwają w Europie, mimo wszystkich przeciwności losu, jak litewski, łotewski czy baskijski. – Nie ma silniejszego spoiwa społecznego niż język, identyfikujemy się poprzez językową opozycję do sąsiadów, a poczucie tożsamości narodowej jest zakotwiczone w języku – podkreśla prof. Smoczyński. Kolejne linguae francae (łacina, francuski, angielski) były językami nauki, kościoła, elit, biznesu, zazwyczaj wpływały na języki przodków, ale ich nie wypierały. Nawet językowi indoeuropejskiemu, który szturmem podbił Europę, nie udało się do końca wyprzeć wszystkich języków, które funkcjonowały tam wcześniej (baskijski, etruski czy język zapisywany przez Kreteńczyków pismem linearnym A), ani zapobiec pojawianiu się nowych, jak języki ugrofińskie czy tureckie.
Czy teraz, w dobie globalizacji, będzie inaczej i czy język angielski stanie się językiem światowym? A może nie angielski, tylko chiński, jak prorokują niektórzy? Może kiedyś w przyszłości tak się stanie, ale by języki narodowe zostały całkowicie wyparte, wszyscy mieszkańcy Ziemi musieliby mieć wspólne poczucie tożsamości etnicznej. Nic nie wskazuje, że to nastąpi szybko, jeśli w ogóle.