Stało się to, czego lekarze obawiali się od dawna. Bakteria oporna na niemal wszystkie antybiotyki doprowadziła do śmierci mieszkańca Belgii. W Wielkiej Brytanii i Australii przybywa pacjentów, którzy po powrocie z Indii zainfekowani są zmutowanymi szczepami zarazków Klebsiella pneumoniae i Escherichia coli. Choć tę wiadomość trudno określić mianem sensacji (problem oporności mikroorganizmów na leki narasta na świecie dramatycznie od kilkunastu lat), może wreszcie zwróci ona uwagę na przyczyny, które doprowadziły do tak niebezpiecznej sytuacji. Chodzi o nadmierne i lekkomyślne stosowanie antybiotyków. Zależy to w dużej mierze od lekarzy i samych pacjentów, ale również od administracji państwowej.
Odkryta przez Brytyjczyków superbakteria zawdzięcza swoją nieśmiertelność enzymowi NDM-1. Ten tajemniczy skrót bardzo oburzył Hindusów, którym nie spodobało się, że naukowcy bez ogródek wskazali na ich stolicę jako źródło globalnego niebezpieczeństwa. Nazwa enzymu po rozszyfrowaniu brzmi bowiem New Delhi Metallo-1. Minister zdrowia Ghulam Nabi Azad uznał to za złośliwą propagandę przeciwko Indiom, które w ostatnim czasie stały się centrum brytyjskiej turystyki medycznej, bo wielokrotnie taniej i w dobrym standardzie można tam wykonać operacje plastyczne, chirurgiczne i skomplikowane badania diagnostyczne.
Władze Indii doskonale zdają sobie sprawę, że wieści o groźnej superbakterii mogą zahamować napływ pacjentów z zagranicy. Ale same nie zrobiły jak dotąd nic, by powstrzymać niereglamentowaną sprzedaż antybiotyków w tym liczącym ponad miliard mieszkańców kraju. – W Indiach jest tylko jedna bariera dostępu do antybiotyków, to ich cena – mówi prof. Mirosław Wysocki, dyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, który pod koniec lat 80. pracował w Biurze Regionalnym WHO w New Delhi. – Dla osób średniozamożnych, bogatych i turystów są one dostępne w aptekach bez recept.
Antybiotyki bez kontroli
To właśnie brak kontroli nad stosowaniem tej grupy leków jest jednym z głównych powodów rosnącej oporności bakterii. Antybiotyki traktowane są przez rzesze chorych jako panaceum, choć podawanie ich w przypadku przeziębień i zakażeń wirusowych, na które nie działają, mija się z celem. – Jeśli pacjenci mogą sięgać po nie na własną rękę, leczą się po swojemu – dodaje prof. Wysocki. – Nie kończą pełnego cyklu kuracji stosując zupełnie nieskuteczne dawki. Wystarczające jednak do tego, by uodpornić kolejne szczepy.
Takie praktyki mają miejsce nie tylko w krajach rozwijających się. W Polsce antybiotyki można kupić wyłącznie na receptę, ale ile z nich przepisują lekarze pod naciskiem chorych, a zwłaszcza zniecierpliwionych chorobą dziecka rodziców, którym wydaje się, że w ten sposób skrócą jego udrękę? Na ten problem od wielu lat uczula prof. Waleria Hryniewicz z Narodowego Instytutu Leków w Warszawie, która koordynuje w Polsce Narodowy Program Ochrony Antybiotyków. Dziwna nazwa, bo przecież nie antybiotyki powinniśmy chronić, lecz pacjentów.
– Skoro jednak ochrona środowiska ma zapewnić ludziom zdrowszą przyszłość, ochrona antybiotyków jest po to, aby skuteczniej leczyć zakażenia – wyjaśnia profesor, która w 2009 r. doprowadziła do przyjęcia polskich rekomendacji w leczeniu dziecięcych zakażeń dróg oddechowych (POLITYKA 23/09). Katar, kaszel, ból gardła, a także zapalenia zatok, uszu, oskrzeli i płuc są najczęstszym powodem wizyt u lekarzy, a w ich kuracjach antybiotyki są powszechnie nadużywane.
Antybiotyczne szaleństwo
Jeśli jednak chcemy rozwiązać problem oporności, nie wystarczy zracjonalizować zachowania lekarzy i pacjentów. Trzeba przyjrzeć się całemu środowisku, w którym pojawiają się tony farmaceutyków wykorzystywanych w celach zupełnie nieleczniczych. I tym także powinny zająć się agendy rządowe, nakładając na hodowców i rolników rygorystyczne ograniczenia. Tymczasem brakuje właściwego nadzoru i mimo oficjalnego zakazu antybiotyki w tysiącach ton dodawane są do pasz (stymulują wzrost zwierząt) albo rozpylane w postaci aerozoli dla ochrony sadów przed szkodnikami. W rezultacie opadają na inne drzewa i rośliny, trafiają do gleby. Ich niewielkie dawki są zbyt małe, by zwalczać infekcje, ale wystarczające do zabicia najwrażliwszych szczepów i zapoczątkowania ekspansji form opornych.
Również nasze mieszkania zanadto przesycone są antybiotykami, dodawanymi masowo już nie tylko do środków myjących i dezynfekcyjnych, ale także do farb i lakierów. Choć trudno to zrozumieć, ekologia mikroorganizmów na tym polega, że muszą żyć w pewnej równowadze. Wyjałowienie otoczenia (a przy okazji własnego organizmu i zwierząt) prowadzi do powstania pustej niszy, którą szybko zasiedlają kolonie oporne na jakiekolwiek leki. Domowa kuchnia i łazienka to nie sala operacyjna, gdzie powinno być sterylnie.
Smutna historia mężczyzny z Belgii, która stała się kanwą dla sensacyjnych doniesień z Wysp Brytyjskich o co najmniej 50 innych pacjentach walczących w szpitalnych izolatkach z nieuleczalną bakterią, pokazuje, że niezawodne leki mogą być nieskuteczne nawet w przypadku błahych infekcji. Co się stało mieszkającemu w Belgii Pakistańczykowi? W wypadku samochodowym w swojej ojczyźnie doznał urazu nogi. Rana nie chciała się goić, a ponieważ mężczyzna był chory na cukrzycę, nikogo to specjalnie nie zdziwiło. Ostatecznie przetransportowano go do Europy, gdzie zmarł mimo zastosowania silnego antybiotyku. Gdyby do organizmu pacjenta nie przedostały się bakterie zawierające enzym NDM-1, lekarze daliby sobie radę z tym zakażeniem, bo ratują takich chorych tysiące.
Ale czas, kiedy tego typu infekcje są uleczalne i wszyscy się do tego przyzwyczaili – właśnie mija. Wojna z coraz silniejszymi drobnoustrojami cofa nas do ery przedantybiotykowej, czyli do początku XX w., kiedy umierano na zapalenia płuc, gangreny, gruźlicę. Zresztą coraz częściej medycyna jest już bezradna wobec wymienionych zakażeń, bo oporne na antybiotyki pneumokoki, gronkowiec złocisty czy pałeczka okrężnicy Escherichia coli już od kilku lat wzbudzają popłoch na wielu oddziałach. Nowy problem polega na tym, że niebezpieczne kolonie zarazków wymknęły się ze szpitali i zaczynają zagrażać wszystkim. Tak może być chociażby z bakterią Klebsiella pneumoniae, której niewrażliwe szczepy – odkryte w Polsce w 2008 r. – wytwarzają związki niszczące wiele popularnych antybiotyków.
Stan ciągłej wojny
Ryzyko szybkiego rozprzestrzeniania się niebezpiecznych zarazków jest bardzo realne. Brytyjscy lekarze słusznie przekazali ostrzeżenie mediom, bo popularna wśród turystów Azja – ze wspomnianym już łatwym dostępem do antybiotyków – może być dla świata doskonałą wylęgarnią opornych drobnoustrojów. Kilkanaście lat temu wzrastająca liczba podróży zagranicznych przyspieszyła przeniesienie ze Wschodu do Stanów Zjednoczonych gruźlicy opornej na leczenie. Teraz Europa może stać się dla superbakterii tylko stacją przesiadkową. Ale nie wystarczy grozić palcem innym, trzeba wzmocnić nadzór u siebie. Ten postulat nakłada na lekarzy konieczność ściślejszej współpracy z zespołami zakażeń szpitalnych i pracowniami mikrobiologicznymi.
Prof. Waleria Hryniewicz apeluje o to od lat i choć w wielu miejscach przyniosło to dobre rezultaty, nadal mamy szpitale, gdzie mikrobiologów – specjalistów najlepiej potrafiących ocenić oporność drobnoustrojów – nikt nie szanuje i nie słucha ich zaleceń. Tymczasem szybkie wykrycie niebezpiecznych zarazków, które nie poddają się rutynowej kuracji, zawęża ich pole rażenia. Porównanie naszej współegzystencji z mikrobami do nieustannej, toczonej na wielu frontach, wojny nie jest żadną przesadą. Jedno, co różni ją od tradycyjnych działań militarnych, to potrzeba uświadomienia, że nie wszystkie bakterie są naszymi wrogami. Niszczmy tylko te, które wywołują choroby, wtedy inne pozwolą nam zdrowo żyć.