Koniec z efektownymi ikonami architektury, monumentalnymi obiektami, jak warszawski POLIN, gdański Teatr Szekspirowski, katowicka siedziba NOSPR czy wrocławskie Narodowe Forum Muzyki. Kto zdążył je pobudować, dziś na przemian cieszy się możliwościami i martwi się kosztami utrzymania. Kto nie zdążył, musi obejść się smakiem i rozejrzeć za możliwościami, jakie daje odnowienie tego, co stare.
Oczywiście to nie polscy samorządowcy znudzili się nowoczesnym budowaniem i postanowili z pokorą pochylić się nad historią. Powód jest bardziej prozaiczny. Po prostu Unia Europejska zdecydowanym gestem zakręciła kurek z pieniędzmi płynącymi dotychczas szerokim nurtem na nowe siedziby teatrów, muzeów, filharmonii, sal koncertowych czy bibliotek. Ale gotowa jest nadal wspierać rewitalizacje, modernizacje, odbudowy i wszelkie inne działania służące ratowaniu lub podtrzymaniu starej miejskiej tkanki. Na szczęście na tę okoliczność Polska się przygotowała, przyjmując w październiku 2015 r. ustawę o rewitalizacji, która uporządkowała terminologię i stworzyła ramy dla najważniejszego mechanizmu – tzw. gminnych programów rewitalizacji (GPA).
Na lata 2014–20 przewidziano na rewitalizację ponad 25 mld zł, z tego aż 22 mld z programów unijnych, zaś 3 mld – z budżetu państwa i samorządów. W samych tylko największych sześciu miastach kraju GPA mają objąć aż 8,7 tys. ha terenu, na których mieszka 540 tys. osób, a pochłonie to aż 12 mld zł. Skala jest więc ogromna. Największe tereny pod rewitalizację wykroił Poznań (2,4 tys. ha), Łódź (1,8 tys.) i Katowice (1,4 tys.), najmniej zaś Wrocław – zaledwie 320 ha. Gdzieś pośrodku sytuuje się Warszawa i Gdańsk.
Rewitalizacja to dość skomplikowane i wielowątkowe zjawisko. Prawnie, organizacyjnie, finansowo. Z jednej bowiem strony są najprzeróżniejsi właściciele budynków: od wojska, kolei, Skarbu Państwa czy samorządów, przez spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe, po deweloperów i prywatne osoby. Z drugiej – bogactwo architektonicznych form i funkcji; poprzemysłowe budynki, domy z wielkiej płyty i stare kamienice, pałace i zamki, wille i dworki, tereny sportowe i rekreacyjne. Samotnie stojące młyny czy stare kuźnie, ale i całe dzielnice. Zdaniem ekspertów największe potrzeby rewitalizacyjne związane są dziś z przedwojennymi dzielnicami śródmiejskimi, osiedlami z wielkiej płyty oraz terenami poprzemysłowymi, powojskowymi i pokolejowymi (np. samych tylko budynków nieczynnych stacji kolejowych jest w kraju około 1,6 tys., w tym wiele o walorach zabytkowych i historycznych).
Jedna tylko firma Orange ma w ofercie sprzedaży świecących pustką 320 budynków, w większości dawnych central telefonii stacjonarnej, z których 85 to obiekty zabytkowe. Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa oferuje kolejne 100 zabytkowych budowli. A przecież obie te instytucje nie są wcale potentatami na rynku dawnych nieruchomości. Wydany w grudniu 2017 r. „Raport o stanie zachowania zabytków nieruchomych w Polsce”, przygotowany przez Narodowy Instytut Dziedzictwa, donosi, że w złym stanie technicznym jest obecnie w Polsce 9,4 proc. rezydencji typu dwory i pałace (w dobrym i bardzo dobrym – 38 proc.), 10,4 proc. zabytków folwarcznych i aż 11 proc. – zabytków przemysłowych. Do kategorii szczególnie zagrożonych zaliczono w skali kraju 62 zamki, 299 obiektów przemysłowych i aż 773 dwory i pałace. Jest więc co robić.
W tej różnorodności umościło się państwo. Z potężnym narzędziem rozdzielania dotacji na renowacje i rewitalizacje. A także z rozlicznymi standardami i wymogami konserwatorskimi, przyrodniczo-środowiskowymi, budowlanymi, urbanistycznymi, a nawet archeologicznymi, które nieoczekiwanie potrafią sparaliżować najbardziej niewinną realizację, jeśli inwestor, nie daj Boże, natrafi pod ziemią na kawał starego muru. Nie dość, że chęć przywracania świetności starym budowom niemal zawsze kosztuje dużo więcej niż stawianie na ich miejscu nowych, to procedury okazują się bardziej złożone, a w przypadku obiektów wpisanych do rejestru zabytków – wręcz drakońskie. Zazwyczaj słuszne, niekiedy jednak groteskowe, gdy np. miesiącami trwają spory o sposób naprawy komina. Nie wspominając o takich drobiazgach, jak zdobycie materiałów budowlanych, które pozwoliłyby na renowację zgodną z duchem dawnej epoki i pasującą do stosowanych wówczas budulców.
Po II wojnie światowej w Polsce głównie się budowało i jedynie trochę odbudowywało, szczególnie gdy w grę wchodziły spektakularne historycznie miejsca (niektóre stare miasta, Zamek Królewski w Warszawie). Problem rewitalizacji pojawił się na szerszą skalę dopiero w III RP, a i to nie od razu. Dopiero wówczas, gdy Polacy zaczęli zdawać sobie sprawę ze skali zaniedbań czasów PRL, do których dołożyły się masowo upadające PGR (dworki i pałace) oraz zakłady pracy (tereny poprzemysłowe). Dla jednych była to tylko biznesowa okazja, by niedużym kosztem wejść w posiadanie świetnie, niekiedy wręcz centralnie, usytuowanych terenów miejskich (np. w Łodzi). Dla innych – misja, by ratować, co się jeszcze da. Niektórzy sprawnie łączyli obie te motywacje. Wydaje się, że dziś, z perspektywy ponad dwu dekad doświadczeń, można pokusić się o rodzaj, z natury rzeczy uproszczonej, typologii polskich przygód z rewitalizacją i rewaloryzacją.
1. Rewitalizacje pragmatyczne
Czyli takie, o których podjęciu decyduje rachunek biznesowy, a w grę niemal zawsze wchodzą kapitały prywatne. Na przykład stare dworki, zamki i pałace adaptowane na luksusowe hotele, ośrodki spa, centra kongresowe. W ten sposób udało się od ruiny do świetności doprowadzić wiele tego typu obiektów. Najlepszym przykładem na Dolnym Śląsku są takie miejsca jak Topacz, Wojanów, Karpniki, Piechowice czy Krobielowice, na Mazowszu Mała Wieś, Chlewiska czy Sterdyń. Za symbol tego typu adaptacji w dużych miastach uchodzić zaś może Hotel Andel’s w Łodzi stworzony w dawnej przędzalni fabryki Poznańskiego. Budynki poprzemysłowe w miastach przerabia się często na biura, a obiekty małej architektury na restauracje. Z inicjatyw publicznych wypada do tej listy dopisać pieczołowicie odrestaurowane dworce PKP w kilku miastach, z Wrocławiem na czele.
Inwestujący w takie miejsca z reguły podchodzą do historycznej materii z wielką starannością, ale też nie wzbraniają się przed uzupełnianiem jej nową zabudową. Chyba najbardziej spektakularnym tego typu staro-nowym obiektem ostatnich dwu dekad jest Stary Browar w Poznaniu i tereny dawnej fabryki wódek Koneser na warszawskiej Pradze, których modernizacja jest już na ukończeniu. Eksperci obliczyli, że średnio 40 proc. stanowi powierzchnia historyczna, a 60 proc. – nowa. Stałą praktyką stało się w takich kompleksach także łączenie funkcji: mieszkaniowej, usługowej, biurowej, a nawet kulturalno-rozrywkowej (kluby, galerie sztuki, minimuzea, sale koncertowo-teatralne). Wydaje się, że rewitalizacje pragmatyczne mają przed sobą dobrą przyszłość, tym bardziej że władze samorządowe często je wspierają, dostrzegając w tym szansę na aktywizację społeczności lokalnej, nowe miejsca pracy i dodatkowe wpływy z podatków.
2. Rewitalizacje kulturalne
To przedsięwzięcia, w których stroną bywają najczęściej władze samorządowe lub państwowe, niekiedy prywatne firmy. Beneficjentem zazwyczaj zaś pozostaje sfera sztuki. To dzięki inwestycji w stare mury powstały takie instytucje kultury jak Muzeum Katyńskie (warszawska Cytadela), Muzeum Armii Krajowej (dawne krakowskie koszary), Pawilon Czterech Kopuł (Muzeum Narodowe we Wrocławiu), Muzeum Sztuki MS w Łodzi czy miejskie galerie sztuki w Gdańsku (Łaźnia2), Radomiu (Elektrownia Mazovia), Szczecinie (Trafostacja) i wielu innych miastach. W tej kategorii jest kilka projektów prawdziwie imponujących rozmachem. To na pewno EC1 w Łodzi, czyli dawna elektrownia przekształcona w Centrum Nauki i Techniki, i tereny po kopalni Julia w Wałbrzychu zamienione w wielofunkcyjny obszar dedykowany kulturze. A także Wyspa Młyńska w Bydgoszczy, przeobrażona z zaniedbanej „czarnej dziury” w centrum miasta w nowoczesny obszar rekreacyjno-wypoczynkowy, którego zwieńczeniem będzie stworzenie w ogromnych Młynach Rothera Parku Kultury i Centrum Wody.
Wprawdzie miasta w Polsce dość dobrze zostały w ostatnich latach nasycone infrastrukturą kulturalną i nieźle – rekreacyjną, ale możliwości nadal istnieją i wydaje się, że samorządy będą z nich korzystać. Widać to zresztą w obecnie realizowanych Gminnych Programach Rewitalizacji – niemal wszystkie (szczególnie w małych i średnich miastach, gdzie najwięcej jest do nadrobienia) uwzględniają też adaptację na cele kultury, rozrywki i wypoczynku zdegradowanych budynków lub przestrzeni miejskich. Może nie tak okazałe, jak tu wymienione, ale skrojone do potrzeb lokalnej społeczności.
3. Rewitalizacje mieszkaniowe
Szlaki przecierała realizacja bardzo skromna. Otóż w 2003 r. młody architekt Przemo Łukasik zaadaptował na rodzinne lokum nieduży budynek dawnej lampowni kopalni Orzeł Biały w Bytomiu. Projekt zdobył wiele nagród i uznanie fachowców. Później do gry wkroczyli deweloperzy. Szczególnie ambitne były dwa przedsięwzięcia: Lofty Scheiblera w Łodzi (421 lokali) oraz Lofty de Girarda w Żyrardowie (206 lokali). Wygląda jednak na to, że Polacy niespecjalnie dojrzeli do pomysłu zamieszkiwania w postindustrialnych klimatach, albowiem obaj deweloperzy zbankrutowali, a problemy z tym związane ciągną się po dziś dzień. Słaby popyt na lofty w Polsce, poza czynnikami kulturowymi, wynika zapewne i stąd, że – dokładnie na odwrót niż w amerykańskich pierwowzorach – z reguły są to lokale nieduże, za to wykończone w wysokim standardzie, a zatem to oferta dla lepiej zarabiających. Łatwiej poszło z kameralnymi i nierzadko wyśmienitymi realizacjami, jak Spichlerz w Gliwicach, Młyn Żytni w Szamotułach, Tkalnia w Zielonej Górze czy Citi-Park w Poznaniu.
Jeszcze bardziej niszowe są realizacje polegające na wykupie całych zaniedbanych starych kamienic i przekształcaniu ich na luksusowe apartamenty. To wąski rynek, a specjalizuje się w nim zaledwie kilka firm w Polsce, jak choćby warszawska Fenix Group.
4. Rewitalizacje fasadowe
Pierwszym, najbardziej widocznym w masowej skali efektem unijnego wsparcia dla projektów infrastrukturalnych w Polsce stała się transformacja ryneczków w małych polskich miastach. To setki inwestycji, realizowanych zazwyczaj wedle tej samej reguły, na którą składał się pakiet: odnowa elewacji kamieniczek (jeśli wystarczyło pieniędzy, to także w najbliższym sąsiedztwie rynku) oraz ratusza, wyłożenie rynku płytami granitowymi (wariant na bogato), kostką betonową (wariant na ubogo) lub kostką brukową (wariant na ekstrawagancko) oraz postawienie stylizowanych na stare latarni i ławeczek, a także drewnianych donic z roślinami i niekiedy fontanny. Czyli projekty, które społecznie nie miały żadnego znaczenia, a turystyczne – minimalne. Poza tym przejeżdżając przez takie miasteczka z nowiutkimi ryneczkami, zajrzyjcie państwo do pierwszej lepszej bramy, na podwórko czy klatkę schodową. W 9 na 10 przypadków będzie to oznaczało „sentymentalną” podróż do czasów szarego i biednego PRL. Fasady błyszczą, zawartość błaga o litość.
Ale do tej kategorii wypada też zaliczyć niektóre rewitalizacje przestrzeni publicznych w dużych miastach. Mistrzem fasadowości okazał się Kraków, który kilka niezwykle ważnych dla miasta placów, bez specjalnego namysłu i z zerową wyobraźnią, zamienił w wielkie, monotonne granitowe płaszczyzny. Tak jest na placu Nowaka-Jeziorańskiego (koło dworca PKP), Wielkiej Armii Napoleońskiej (pod Wawelem) czy Wolnica. Życie tam nie wróciło, cieszą się tylko deskorolkarze.
5. Rewitalizacje groteskowe
W szerokim nurcie zmagań w przestrzeni z historią mamy i takie przypadki. Jej symbolem wypada obwołać chęć przywrócenia życia Wzgórzu Przemysła w Poznaniu za pomocą kuriozalnej retrowersji XIII-wiecznego zamku rzeczonego księcia. Wzgórze może rzeczywiście ożyło (mieści się tam oddział Muzeum Narodowego), ale z urbanistycznego punktu widzenia wyrządzono Staremu Miastu dużą i nieodwracalną krzywdę. Podobnie groteskowy charakter mają liczne w ostatnich trzech dekadach rewitalizacje Starówek, a właściwie miejsc, które po nich zostały. To, co odbudowano w Elblągu czy na Podzamczu w Szczecinie, to nieporadna próba odtworzenia kawałka historycznego miasta tam, gdzie niegdyś było. Ale chyba najbardziej zabawnie wyglądają próby przerobienia bloków PRL na historyczne kamieniczki. W minionych dziesięcioleciach powszechna była praktyka uzupełniania pustych pierzei historycznych ryneczków modernistycznymi budynkami. Teraz tu i ówdzie próbuje się je „przysłonić” gipsowymi czy styropianowymi dekorami sugerującymi historyczną proweniencję. Takie dziwaczne realizacje obejrzeć można choćby w Chojnicach i Dzierżoniowie.
6. Rewitalizacje społeczne
To kategoria szczególna. Kto wie, czy nie najważniejsza, choć jej rangę zaczęto dostrzegać dopiero w ostatnich latach. Pierwsze dwie dekady III RP upływały bowiem pod znakiem rewitalizacji dość spontanicznych, punktowych, którym z architektonicznego punktu widzenia znacznie bliżej było do renowacji, a ze społecznego – do zmiany funkcji miejsca. Słowem, były to działania implementacyjne, niespecjalnie liczące się z otoczeniem, kontekstami, rzeczywistymi potrzebami otoczenia. Często zresztą prowadzącymi do gentryfikacji i dość brutalnej ingerencji w strukturę społeczną.
Odmienny charakter mają programy rewitalizacyjne przygotowywane przez władze miast i w zamierzeniu prowadzące do przeobrażenia całych osiedli, dzielnic, kwartałów ulic. Kilka obiecujących dałoby się zebrać: Stare Miasto w Lublinie, Letnica w Gdańsku, warszawska Praga, Śródka w Poznaniu. Czy wrocławskie Nadodrze, gdzie ciekawie połączono tzw. rewitalizację twardą (remont stu kamienic) z tzw. miękką, czyli szerokim, aktywizującym lokalną społeczność, programem edukacyjnym, kulturalnym i emancypacyjnym.
Dawne projekty architektoniczne dziś zostały zastąpione przez wieloaspektowe, szykowane przez eksperckie gremia, potężne analizy, pełne wykresów, tabel i takich terminów, jak strategia, potencjał, potrzeby, konsekwencje, bilans. Miasta dzielone są na strefy i kwartały, a plany rewitalizacji przypominają schematy wojennej batalii. Ma być nie tylko ładnie, ale liczą się także wszelkie konsekwencje społeczne, ekologiczne, zawodowe, gospodarcze. Tak postępują już nie tylko najwięksi. Gdy spojrzeć np. na program rewitalizacji dla Starachowic, wszystko jest precyzyjnie zaplanowane, rozpisane, przemyślane.
Zresztą po stronie rządowej jest podobnie. W materiałach Ministerstwa Inwestycji i Rozwoju, odpowiedzialnego za dzielenie unijnych dotacji, wszystko układa się w skomplikowaną strukturę łączącą takie przedsięwzięcia, jak Krajowe Centrum Wiedzy o Rewitalizacji, konkurs Modelowa Rewitalizacja Miast (bierze w nim udział 20 miast z 13 województw), Partnerska Inicjatywa Miast z Siecią Rewitalizacyjną (kolejne 12 miast) itd. Jest nad czym myśleć, bo już złożono do ministerstwa blisko 1400 wniosków o dofinansowanie projektów rewitalizacyjnych.
***
Autor jest dziennikarzem POLITYKI.
***
Osobna wzmianka należy się jednemu miastu w Polsce – ŁODZI. To absolutny lider, jeśli chodzi o skalę i jakość działań renowacyjnych i rewitalizacyjnych. Setki udanych przedsięwzięć, ze wspomnianymi, najbardziej okazałymi, jak EC1, Manufaktura, Lofty Scheiblera oraz Magazyny Scheiblera przerobione na Inkubator Sztuki, osiedle Książy Młyn i wiele, wiele innych. W latach 2010–17 odremontowano w mieście 200 starych kamienic. Gdy w Warszawie lub Krakowie zaledwie 4 proc. nowo powstającej przestrzeni biurowej mieści się w obszarach rewitalizowanych, to w Łodzi ów wskaźnik sięga 24 proc. Wydawało się, że po upadku monokultury przemysłu włókienniczego miasto skazane zostanie na powolne umieranie. Efektowny program regeneracji miejskiej tkanki w dużym stopniu przyczynił się do tego, że Łódź nabrała oddechu i radzi sobie z tym, co stare. Zaplanowany na kolejną dekadę miliard złotych na rewitalizację dobrze wróży na przyszłość. Jest skąd czerpać wzory.