Uszlachetnianie przez WYPĘDZANIE
Kto cierpi na zmianie charakteru dzielnic
Auggie, bohater filmu „Dym” Jima Jarmuscha, z uporem godnym lepszej sprawy każdego dnia fotografował to samo skrzyżowanie. Czy w ten sposób udało mu się uchwycić zmieniający się charakter fragmentu Brooklynu? Nie jest to pewne. Zdjęcie nie złapie w kadrze ludzkich ambicji, pochodzenia czy poziomu zarobków. Może zarejestrować nowe auta i sklepy, ale to nie symptomy, a efekty dynamicznie gentryfikującej się społeczności.
Gentryfikacja polega na zmianie charakteru dzielnicy z zamieszkanej przez ludzi o różnym statusie majątkowym w enklawę dla najbogatszych. Zwykle najpierw w zaniedbanych miejscach pojawia się tzw. klasa kreatywna: studenci i przedstawiciele wolnych zawodów. Atrakcyjne czynsze zaczynają przyciągać artystów. To oni dzięki większemu kapitałowi kulturowemu podnoszą rangę dzielnicy. Jak grzyby po deszczu wyrastają – często określane jako hipsterskie – bary i klubokawiarnie. Taka przestrzeń zaczyna interesować inwestorów. Znikają studenckie puby, a zamiast nich pojawiają się oddziały banków i luksusowe salony samochodowe.
WEJŚCIE W KLIMAT
Przykładów jest wiele. Choćby Park Slope na Brooklynie. Przed wybuchem II wojny światowej Park Slope było dzielnicą zamieszkaną przez włosko-irlandzką klasę robotniczą, która wyparła stąd mieszczańskie rodziny pamiętające stawianie mającej specyficzny charakter ciemnoceglanej zabudowy w latach 80. i 90. XIX w. Osiedlały się one w efekcie na wysuwających się poza tradycyjne granice miasta przedmieściach (to eksurbanizacja, która – podobnie jak gentryfikacja – ma negatywne skutki). Po wojnie nadeszły czasy blockbustingu, który można nazwać swoistą taktyką „czyszczenia kamienic”. Pośrednicy nieruchomości wynajmowali mieszkanie czarnoskórej rodzinie, uruchamiając serię rasistowskich skojarzeń i plotek o zbliżającej się fali wzmożonej przestępczości. Wisząca nad białymi mieszkańcami Park Slope groźba, że oto obserwują początek szeroko zakrojonej zmiany rasowej w całej dzielnicy, sprawiała, że sprzedawali swoje mieszkania po preferencyjnych cenach. Te pośrednicy odstępowali drożej „białym kołnierzykom”. Biznes był intratny bez czekania na artystów i studentów oddolnie zmieniających charakter dzielnicy. Oni przyszli później, podczas kolejnej fali gentryfikacji w latach 80., torując drogę bankierom i specjalistom z branży IT.
Dynamiczny rozwój branży komputerowej zaważył także na charakterze Castro, dzielnicy San Francisco. Stało się ono słynne jako dzielnica przyjazna osobom LGBTQ i centrum aktywizmu gejowskiego w latach 60. i 70. To tutaj mandat radnego wywalczył Harvey Milk, z którego inicjatywy podjęto pierwsze antydyskryminacyjne uchwały w USA. Wówczas typowy dla dzielnicy wiktoriański dom można było kupić za 20–40 tys. dol. Dziś ceny zaczynają się powyżej dwóch milionów. Nawet uwzględniając inflację i odejście USA od parytetu złota na rzecz pieniądza fiducjarnego w 1973 r., to wzrost o kilkaset procent. Dziś z Castro codziennie odchodzą busy kursujące do siedziby Google i Yahoo, a w położonym nieopodal Dolores Heighs posiadłość kupił właściciel Facebooka Mark Zuckerberg. Gorzko komentował to na łamach „Financial Timesa” Cleve Jones, weteran aktywizmu lat 70.: „Wkrótce zostaną tu tęczowe flagi, ale nie będzie naszej społeczności”. Wbrew pozorom dla rynku nieruchomości wspomniane flagi nie są tylko kwiatkiem do kożucha. To one budują wrażenie autentyczności, spajają odnowione domy i ich nowych lokatorów z historią miejsca. A także – lust but definietly not least – podnoszą wartość nieruchomości.
W Polsce silne wrażenie autentyczności utrzymuje się w budynku byłej fabryki wyrobów bawełnianych, w której znajduje się dziś łódzka OFF Piotrkowska, lub w warszawskich okolicach Ząbkowskiej i Brzeskiej, gdzie na przestrzeni jednej przecznicy można iść na sushi lub na pyzy serwowane po prasku z wołowiną. Nowi lokatorzy, ośrodki kultury i puby to wystarczająco dużo, żeby potencjał dzielnicy zaczął rosnąć, a wraz z nim czynsze. Zaczynają się walki z lokatorami, którzy muszą opuszczać zamieszkiwane często przez dziesięciolecia mieszkania. Nad Wisłą takie obrazki kojarzą się z dziką reprywatyzacją i z do dziś niewyjaśnionym zabójstwem Jolanty Brzeskiej w 2011 r.
Znamienne, że cztery lata po śmierci broniącej praw eksmitowanych lokatorów działaczki jej mieszkanie zostało wystawione na sprzedaż za blisko milion złotych. „Unikalna okazja, mieszkanie w przedwojennej kamienicy w stylu Art Déco z 1932 roku” – zachwalał pośrednik. – „Zamieszkaj w towarzystwie ludzi ze świata kultury i nauki”. Lapidarna wypowiedź mająca skusić potencjalnego nabywcę ma ze względu na historię lokatorki upiorny wydźwięk, ale jednocześnie może być egzemplifikacją splotu warszawskiej reprywatyzacji i gentryfikacji.
W sierpniu w polskich kinach pojawiły się dwa filmy o Dywizjonie 303. Z plakatów patrzyły na widzów twarze przystojnych, pewnych siebie dżentelmenów, którzy „w imię zasad” gotowi byli polecieć choćby i na drzwiach od stodoły, byle tylko ratować ojczyznę. Wcześniej polski widz mógł oglądać takich samych chłopaków w obrazach „1920 Bitwa Warszawska” lub „Bodo”, wyciągając wnioski, że przedwojenni Polacy albo walczyli o niepodległość, albo siedzieli w kabarecie. W miastach, które wyglądały tak jak w „Warszawie 1935” – dwudziestominutowej animacji, która pokazywała z lotu ptaka elegancką część śródmieścia ze szczególnym uwzględnieniem szesnastopiętrowego budynku Prudentiala. Gdyby jednak w międzywojniu ktoś z kamerą wybrał się na niedaleką wycieczkę, choćby na Stare Miasto, musiałby pokazać obrazy biedy i ubóstwa, niepasujące do wyobrażenia na temat raju utraconego.
To popkulturowy wizerunek epoki sprawia, że hasło „Prawdziwy klimat przedwojennej Warszawy” znajduje się dziś w ogłoszeniach dziesiątek deweloperów i pośredników. Budynek nie musi być, tak jak ten na Nabielaka 9, w którym mieszkała Jolanta Brzeska, naprawdę przedwojenny, wszak chodzi o klimat, którego nie da się zważyć ani policzyć, ale na pewno można poczuć, wprowadzając się do mieszkania po zabitej lokatorce. Wspomniani „ludzie kultury i nauki” z pewnością odnaleźliby się w Adrii czy Ziemiańskiej, czego nie da się powiedzieć o przybyłym po wojnie ze wsi do miasta peerelowskim drobnomieszczaństwie, kojarzącym się raczej z filmami Stanisława Barei niż z estetycznymi kadrami współczesnych produkcji filmowych. Chętnie nawiązująca do przedwojnia klasa średnia nie może funkcjonować w sąsiedztwie tej, której rodzice podnosili Warszawę z gruzów. Tym bardziej że przestrzeni nie wystarczy dla wszystkich.
Na warszawskiej ulicy Nabielaka gentryfikacja dokonała się bez udziału „pionierów” – studentów i artystów. Wystarczyły liczne teksty kultury budujące fałszywy obraz II RP. To one stanowiły podstawę do dokonania brutalnej wymiany mieszkańców.
WYJŚCIE Z PRZYMUSU
Wymieniane przykłady stanowią asumpt do postawienia tezy, że o tym, jak przebiega gentryfikacja, decydują genius loci, historia i charakter danego miejsca. Szczególnie ciekawym, europejskim przypadkiem „uszlachetniania” miasta jest Berlin. Gentryfikacja zbiegła się tu ze zburzeniem muru i przeniesieniem administracji federalnej do nowej stolicy zjednoczonych Niemiec. Nad Szprewą zagościł american dream o posiadaniu własnego domu pod miastem, przedstawiciele klasy średniej opuszczali śródmieście. Pozostali w nim gastarbeiterzy i osoby korzystające z opieki socjalnej. Znów z niskich czynszów korzystali studenci i hipisi, znów ich nadejście poprzedziło wzrost opłat za mieszkania (o niemal 30 proc.).
Na wciąż trwające zmiany w polityce mieszkaniowej miasta zdecydowanie reagują anarchiści. W lutym ubiegłego roku zamaskowani sprawcy zdemolowali blisko 50 samochodów w Kreuzbergu. Tradycja rewolty 1968 r. okazuje się nadal silna. W badaniach z 2011 r. 21 proc. berlińczyków przyznało, że w sytuacji konfliktu z najemcą czuje bezsilność, 18 proc. obawia się, że w razie renowacji będzie musiało się wyprowadzić. Zmieniający się charakter dzielnic to też źródło nienawiści, np. wobec przyjeżdżających z południowych landów Szwabów. Napisy na murach w rodzaju „Wschodni Berlin życzy wam dobrego powrotu do domu” są bardzo wymowne.
W Polsce, aby opisywać podobne procesy, musimy posłużyć się jeszcze jednym, już dobrze znanym terminem – „rewitalizacja”. W ramach Gminnych Programów Rewitalizacji na lata 2016–23 przewidziane jest ponad 20 mld zł. Nic dziwnego, że chętnie się po te pieniądze sięga. Dwojakie skutki rewitalizacji świetnie widać na przykładzie Poznania i programu z lat 2006–10. Miasto dokładało starań, aby poza odnową wizualną Śródki zmienić także wizerunek dzielnicy. Organizowane było tu wiele wydarzeń kulturalnych i gier miejskich. Cena metra kwadratowego na Łazarzu skoczyła zaś o blisko 30 proc. Kto nie był w stanie płacić wysokiego czynszu nowym właścicielom budynków, często spotykał się z tzw. czyścicielem kamienicy, takim jak Piotr Ś., którego szeroki repertuar działań obejmował odcinanie wody, przewiercanie ścian czy podrzucanie padliny. Wyrzucenie jednej rodziny z budynku miało być wyceniane na około 15 tys. zł.
Za prezydentury Jacka Jaśkowiaka miasto odeszło od dawnej polityki. Usunięto kontenery socjalne, do których dotąd kierowano osoby zalegające z czynszem. Ta praktyka przypominała obrazki biedy opisywane przez Filipa Springera w „13 piętrach”. Oczywiście Springer pisał o czasach, kiedy GUS wprowadził kategorię „bezdomności z powodu klęski mieszkaniowej”, co jest dalekie od dzisiejszych standardów. Podobne wydają się tropy myślenia, które każą wypychać biedę z centrum, zamiast leczyć jej przejawy w zarodku.
PRZEJŚCIE W UPADEK
W Poznaniu w 2017 r. zaczęły powstawać tzw. mieszkania treningowe, w których osoby bezdomne lub uciekające przed przemocą domową będą mogły mieszkać do trzech lat po odpowiednio niskich cenach. Mimo to temat czyścicieli kamienic wciąż wraca. – Ten problem dotyczy całego kraju. Przykłady Poznania i Warszawy są medialne, bo tu jest największy opór. Trudno powiedzieć, jak przebiega w innych miastach proces gentryfikacji i jakie pojawiają się przy tym problemy lokatorskie – mówi Marek Piekarski, działacz Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów.
Drastyczne sceny z poznańskich mieszkań to tylko jeden z wielu aspektów gentryfikacji. Łukasz Drozda, autor książki „Uszlachetniając przestrzeń. Jak działa gentryfikacja i jak się ją mierzy”, uspokaja: – W Polsce wynajmowane mieszkania stanowią niewielką część rynku. Popularne są mieszkania własnościowe kupowane na kredyt, nie bez znaczenia jest wykupowanie mieszkań czasem z ponad 90-proc. bonifikatą. Warszawska Praga wciąż jest na etapie wzmożenia inwestycji publicznych, takich jak przedłużenie drugiej linii metra. Korzysta na tym rynek mieszkaniowy. Jak zauważa Drozda, w perspektywie rozwojowej dzielnicy wpisano wzrost cen nieruchomości jako jeden z mierników rozwoju. W raporcie z realizacji projektów rewitalizacyjnych za 2016 r. cel wszystkich 27 inwestycji został określony jako „Porządkowanie i podnoszenie atrakcyjności przestrzeni publicznej”.
Na inne aspekty rewitalizacji zwraca uwagę Joanna Erbel, kandydatka na prezydenta Warszawy w 2014 r., a dziś specjalistka w miejskim Towarzystwie Budownictwa Społecznego: – Kamienice, które są modernizowane na Pradze, są pełne mieszkań komunalnych, z czynszem po 7,47 zł za m kw. Do tego dochodzą obniżki dochodowe dla osób mniej zamożnych. Wiele z modernizowanych kamienic było w fatalnym stanie. Owszem, za kilka lat struktura społeczna Pragi ulegnie zmianie, ale to nie dlatego, że ktoś został eksmitowany, lecz dzięki takim inwestycjom jak Port Praski.
Przed prawdziwym wyzwaniem stoi Łódź, której rewitalizacja ma pochłonąć miliard złotych. Projektem flagowym będzie modernizacja ulicy Włókienniczej, znanej z piosenki Agnieszki Osieckiej jako ulica Kamienna, na której „kochankowie żywią się chlebem i piwem”. „Mogę się z państwem założyć, że za kilka lat będziemy mogli spotkać się tutaj na kawie. Będą tutaj mieszkać rodziny z dziećmi, a zakupy będzie można robić w okolicznych sklepach” – mówiła w lutym 2014 r. prezydent Hanna Zdanowska. Nowa Włókiennicza miała być w pełni artystyczna i zapełniona w 100 proc. nowymi lokatorami.
Co się dzieje z poprzednimi mieszkańcami Włókienniczej? Od 2014 r. są meldowani w blokach budowanych przez TBS. Mieszkań jest jednak za mało, żeby pomieścić wszystkich, a czynsze wyższe niż w poprzedniej lokalizacji. Wyprowadzki są niepewne, opóźniają się. W lipcu, jadąc przez Włókienniczą, wciąż można było zobaczyć firanki wiszące w oknach. Jest to tym bardziej dojmujące, że w sypiących się łódzkich kamienicach najczęściej mieszkają samotne matki z dziećmi. Mężczyźni albo zniknęli, albo odsiadują wyroki. Miejscy urzędnicy od czterech lat żyją wizualizacjami odnowionych kamienic i mozaikowych nawierzchni, tymczasem horror mieszkańców trwa i nic nie zapowiada, żeby rychło miał się skończyć.
Rewitalizacja śródmieścia to kluczowa inwestycja dla ekipy prezydent Zdanowskiej. Miasto zarzeka się, że nie chce powtórzyć losu, który spotkał MNE Investment. Spółka przed kilkoma laty zainwestowała miliony w rewitalizację budynków po fabryce Karola Scheiblera na Księżym Młynie. Lofty będące oazą „bogactwa” w ubogiej części Widzewa nie spotkały się z zainteresowaniem. W 2012 r. syndyk ogłosił przetarg na mieszkania upadłej spółki, sprzedawane są za jedną trzecią pierwotnej wartości.
Warto także zapytać o sensowność utrzymywania kilku stadionów na terenie jednego miasta. Takie pytanie jest zasadne zarówno w przypadku Warszawy posiadającej, zajmujące mnóstwo cennych metrów kwadratowych, trzy stadiony piłkarskie, jak i Łodzi, która właśnie kończy budować trzeci obiekt sportowy – nieróżniący się rozmiarami od dwóch pozostałych. Nie jest to błahostka, na terenie londyńskiego Highbury, na którym do 2005 r. rozgrywał mecze Arsenal Londyn, zbudowano 650 apartamentów, a płytę boiska zamieniono na park. I choć był to projekt komercyjny, a Arsenal przeniósł się na nowy, większy stadion, to pokazuje on możliwości, które dają pokryte plastikowymi krzesełkami trybuny.
ODEJŚCIE OD IDEI
Specyficzny splot różnych zjawisk, takich jak reprywatyzacja czy rewitalizacja, to istota problemu modernizacji polskich miast. Nie znajdziemy więc wzorów z Zachodu, które można by z powodzeniem stosować nad Wisłą. Gentryfikacja oznacza ściąganie do dzielnic ludzi lepiej zarabiających i, co za tym idzie, wydających więcej pieniędzy. To oni stają się forpocztą przedsiębiorców i tworzą nowe miejsca pracy. Nie jest to jednak sytuacja, na której zyskuje większość. Dla biedniejszych mieszkańców to często nieodwracalne zmiany, skazujące ich na odyseje mieszkaniowe. Ustawa o rewitalizacji z 2015 r. zakłada czasowe eksmisje na okres remontu budynku. Nie przewiduje, że prawdziwe dramaty mogą pojawić się po skończeniu inwestycji. Mało kto zdaje sobie sprawę z kosztów psychicznych, które muszą ponieść „wypędzeni lokatorzy”. – Proszę wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś zabiera nam, niezależnie od stosunków własnościowych, nasze dobro podstawowe. Tracimy poczucie kontroli, to, że możemy przewidzieć, co będziemy jutro jeść i gdzie będziemy spać, przestaje być oczywiste. To bardzo poważny koszt – mówi dr Tomasz Grzyb, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Thatcherowska postawa mówiąca, że nie ma „żadnej alternatywy”, której zdaje się hołdować wielu polskich samorządowców, nie jest jedyną drogą dla rozwoju polskich miast. – Rewitalizacja jest nieunikniona, ale należy postawić na „infrastrukturę osadniczą” – przekonuje Łukasz Drozda. – Nie inwestować w kolejne centra kreatywności, za to wspomóc budowę mieszkań komunalnych, przychodni i szkół, będących najlepszymi instytucjami tworzącymi sąsiedzkie więzi – dodaje urbanista. Wtóruje mu Zuzanna Glińska ze Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze: – Staramy się zachęcać do powrotu do lokalności m.in. poprzez promocję zakładów rzemieślniczych. Stworzyliśmy Mapę Rzemieślników na Pradze Północ i Południe, Mokotowie i Żoliborzu.
Teoretycznie poprawę sytuacji miał przynieść program Mieszkanie Plus, jednak w ubiegłym roku rząd Prawa i Sprawiedliwości zmienił ustawę o Krajowym Zasobie Nieruchomości w taki sposób, że wprowadziła zmiany w ustawie o ochronie praw lokatorów. Od września, gdy dokument wszedł w życie, lokatorzy, którzy zwlekają z opłaceniem czynszu, mogą być eksmitowani wprost na bruk, bez możliwości ubiegania się o mieszkanie zastępcze. Ponadto Mieszkanie Plus przynosi problemy, które nie powinny były się zdarzyć: w Jarocinie osiedle zostało zbudowane w szczerym polu, a w Bielsku-Białej ceny czynszu nie odbiegają od zwykłych cen rynkowych.
Czy młodzi Polacy będą mogli wreszcie zamieszkać na swoim, nie będąc zmuszonymi do brania 30-letnich kredytów? Dziś nic na to nie wskazuje.
***
Autor jest współpracownikiem OKO.press i POLITYKI.