Tekst z dodatku specjalnego POLITYKI „Twoje miasto, Twój wybór”
Radek Nowacki jest fotografem, fachu uczył się na uniwersytetach w Szkocji, gdzie wyjechał jak wielu młodych Polaków na początku XXI w. Mieszkał tam przez wiele lat z żoną graficzką, marząc o powrocie do kraju. Jedne z wakacji poświęcili na poszukiwanie siedliska na resztę życia, przejechali od Gdańska aż poza Sejny, sprawdzając 40 miejsc. Padło na Gorło w gminie Stare Juchy. – Za naszą decyzją nie stała jakaś wielka filozofia, chcieliśmy dla siebie i rodziny miejsca, gdzie możemy realizować siebie, mieć wpływ na rzeczywistość i korzystać z takich walorów, jak piękny krajobraz, czyste powietrze i środowisko – opowiada Radek Nowacki. Utopijne marzenia boleśnie zderzyły się z rzeczywistością już po kilku miesiącach, kiedy stopniał zgromadzony w Szkocji kapitał. Pojawiło się pytanie, jak i z czego żyć? Nowacki kierował Biblioteką – Centrum Informacji i Kultury w gminie Stare Juchy, jest strażakiem w Gorle, nadal fotografuje, działa w Muzeum Historycznym w Ełku i realizuje projekty z olsztyńskim Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych. Wraz z żoną animuje i kombinuje, jak uczynić ze Starych Juch dobre miejsce do życia nie tylko dla siebie i swojej rodziny, ale i dla innych mieszkańców.
– Radek to typowy frik, jakich coraz więcej zaczyna napływać na Warmię i Mazury z dużych miast lub nawet z zagranicy – komentuje Ryszard Michalski, prezes olsztyńskiego Stowarzyszenia Tratwa. Przywożą z sobą trochę kapitału, energię, wiedzę, kontakty i próbują zmieniać rzeczywistość, wciągając w to rdzennych mieszkańców. Stawką jest przyszłość gminy, w której dziś największym pracodawcą jest gminny urząd i wspomniana biblioteka, a głównym źródłem większych zarobków wyjazdy za pracą. Mieszkańcy Starych Juch, gminy liczącej nominalnie 4 tys. mieszkańców, upodobali sobie Islandię, gdzie, jak podliczono, pod koniec 2013 r. było 400 „juchasów”.
Wieś bez rolników
Stare Juchy są doskonałą ilustracją tego, jak zmienia się polska wieś w XXI w. Przemiany te podsumowuje raport „Wieś w Polsce 2017: diagnoza i prognoza” przygotowany na 30-lecie Fundacji Wspomagania Wsi. – Wieś, jaką ciągle mamy w zbiorowej wyobraźni, miejsce tożsame z rolnictwem i tradycyjnym stylem życia, nie istnieje – podsumowuje krótko dr Przemysław Sadura, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, współautor raportu. Bo choć rolnictwem ciągle można zajmować się tylko na terenach wiejskich, to dochody z tego indywidualnego wypełniają tylko 9,3 proc. dochodów gospodarstw domowych na wsi. 48,5 proc. pochodzi z pracy najemnej, 31,9 proc. ze świadczeń społecznych.
Uogólnione statystyki potrafią jednak mylić – ostrzega Sadura. Na pewno pokazują generalne tendencje i skok cywilizacyjny, jaki dokonał się po akcesji do Unii Europejskiej w 2004 r. W latach 2004–17 na wieś trafiło 28 mld euro dopłat bezpośrednich dla rolników (ich udział w dochodach rolniczych osiągnął w Polsce 50 proc.). Unijne środki pomogły na tyle poprawić infrastrukturę, że techniczne warunki życia zbliżyły się do miejskich. Poziom dostępu do internetu na wsi osiągnął – jak odnotował GUS w 2016 r. – ten sam, co w miastach poziom ok. 90 proc. rodzin z dziećmi.
Mieszkanki wsi już w tej chwili mogą spodziewać się, że będą żyć dłużej od mieszkanek miast. Średni poziom dochodów na wsi osiągnął 82 proc. średniej krajowej, a zadowolenie z życia, jak donosi Diagnoza Społeczna, z wartością 80,6 proc. zadowolonych przewyższa średnią krajową (78,4 proc.). Owszem, ciągle mieszkańcy wsi w większym stopniu zagrożeni są ubóstwem, ale jak donoszą autorzy cyklicznych raportów „Polska wieś” opracowywanych przez Fundację Rozwoju Polskiego Rolnictwa, zaciera się stary podział na Polskę A i B, bo gospodarstwo domowe w województwie podlaskim rozporządza podobnym dochodem jak gospodarstwa w województwie opolskim lub w Wielkopolsce.
W końcu bilans demograficzny – wbrew światowym tendencjom, które są opisywane przez pojęcie urbanizacji oznaczające wielką wędrówkę ze wsi do miast – Polacy rozpoczęli XXI w. na opak: ruszając na wieś. Dziś na terenach wiejskich mieszka 40 proc. mieszkańców Polski, a jeśli tendencja się utrzyma, w połowie stulecia na wsi mieszkać już będzie prawie 45 proc. z niespełna 34 mln żyjących wtedy w kraju Polaków.
Przypomnijmy jednak ostrzeżenie Przemysława Sadury i podejrzyjmy rzeczywistość ukrytą pod statystyką. Ta jest o wiele bardziej złożona. To prawda, że maleją różnice między wsią i miastem w dostępie do wyższej edukacji, nie zmienia się jednak nierówność w statusie społeczno-ekonomicznym. Wsie nieatrakcyjne turystycznie, położone daleko od ośrodków miejskich, podupadają. Tylko atrakcyjne, jak Stare Juchy, stają się przedmiotem zainteresowania miejskiej klasy średniej szukającej na wsi lepszego życia. Jak zauważa Radek Nowacki: – Jest nas, frików, coraz więcej. Spotykamy się regularnie, żeby rozmawiać o tym, jak rozwijać produkty regionalne, jak zorganizować szkołę i przedszkole. Na ostatnim spotkaniu było nas już sześćdziesięcioro. A nie chodzi tylko o miejskich imigrantów, bo doliczyć trzeba jeszcze np. mieszkańców Warszawy budujących swoje sezonowe siedliska, często jednak z myślą o stałym osiedleniu się po zakończeniu pracy zawodowej, emerytach i przedsiębiorcach tworzących SPA, hotele i pensjonaty.
Osiedleńcom docierającym na Warmię i Mazury przyjrzała się Alicja Kulik w programie „Ponowa”, którego celem było opracowanie scenariuszy przyszłości regionu. Okazało się, że można podzielić ich na dwie duże kategorie: animatorów i kolonizatorów. Pierwsi starają się wniknąć w lokalną tkankę, by wspólnie z rdzennymi mieszkańcami znaleźć pomysły na lepszą przyszłość. Na różne sposoby. Regionaliści koncentrują się na odnowieniu lokalnej historii, tradycji i obyczaju; aktywiści angażują w bieżące życie wspólnoty; wizjonerzy próbują przekonać do tworzenia alternatywy, np. poprzez wykorzystanie ekologicznego rolnictwa i przetwórstwa. Kolonizatorów lokalna wspólnota niezbyt interesuje, raczej służy jako zasób (np. taniej siły roboczej) do realizacji własnych celów.
Wieś z klasą
W okolicach metropolii i mniejszych miast, gdzie tereny wiejskie stają się obszarem suburbanizacji, sytuacja jest bardziej złożona, co podkreśla dr hab. Katarzyna Kajdanek, socjolożka z Uniwersytetu Wrocławskiego (s. 64). Generalnie na podmiejską wieś wypycha ludzi sytuacja mieszkaniowa – na przedmieściach za te same co w mieście pieniądze można kupić lub wybudować lokum zapewniające większy komfort. W przypadku przedmieść miast mniejszych, jak Jelenia Góra czy Lubin, granica dzieląca od miasta jest dość płynna, również dystans społeczny dzielący mieszkańców byłych przemysłowych blokowisk od ludności wiejskiej jest niewielki. Stosunkowo łatwo więc te grupy się mieszają, korzystając z tych samych usług, szkół czy transportu publicznego.
Wielkomiejska klasa średnia do takiego mieszania nie jest skłonna, bo dla jej przedstawicieli bardzo ważne są oznaki statusu. Marka samochodu, konkretna szkoła, zajęcia z tańca dla dzieci u znanego instruktora czy fryzjer tworzą misterną strukturę dystynkcji, służącą podtrzymywaniu pozycji społecznej i zawodowej. – Przybysz z klasy średniej ceni sobie bliskość infrastruktury, ale już niekoniecznie oczekuje asfaltu pod sam dom, bo swoim suvem bez problemu podjedzie, a jednocześnie może być pewny większego spokoju i cieszyć się aurą „rustykalności” – mówi dr Sadura. W efekcie, jak mówi dr Sadura, dochodzi do napięć między osiedleńcami i mieszkańcami rdzennymi.
Różnice dotyczą nie tylko priorytetów związanych z infrastrukturą, ale także funkcjonowania lokalnych instytucji. Klasycznym przykładem jest Koło Gospodyń Wiejskich w Lesznowoli pod Grójcem. Powstało nieformalnie w 2009 r., sformalizowało swój status w 2012 r. Członkinie wywodzą się z grona mieszkańców nowo przybyłych, są aktywnymi kobietami w wieku 30–40 lat, które szukały płaszczyzny spotkań i współdziałania w nowym miejscu zamieszkania. Z czasem koło zaczęło wkraczać w przestrzeń publiczną, np. organizując konkurs na herb Lesznowoli. Jeden z motywów działania opisuje hasło „Na ludowo, na sportowo” – członkinie koła spotykają się regularnie na treningach wakeboardingu, ich ulubionej dyscypliny.
Działanie lesznowolskich gospodyń opisał Jan Mencwel w wydanym w 2016 r. zbiorze „Kultura i rozwój” pod redakcją Jerzego Hausnera. Analiza pokazuje, że nawet szczere odkrycie ludowości przez przedstawicieli klasy średniej i chęć włączenia się w życie lokalnej, rdzennej społeczności prowadzą do złożonych nieoczywistych skutków. Z jednej strony angażujące się w koło kobiety stworzyły przestrzeń autentycznej autonomii dla siebie, z drugiej jednak daleko jeszcze do uznania ich organizacji za „swoją” przez „starych” mieszkańców wsi. Wielu z nich twierdzi, że o inicjatywie nawet nie słyszało, inni mają pretensje, że koło zaczyna dominować w kontaktach z domem kultury i urzędem gminy, ograniczając „starym” dostęp do zasobów.
Miasta bez mieszczuchów
Dr Tomasz Rakowski, lekarz i etnolog z Uniwersytetu Warszawskiego, podkreśla, że w cieniu napływu ludności miejskiej na wieś trwa realne życie wiejskie, którego dziś głównym wymiarem jest stałe doświadczenie migracji zarobkowych. We wsiach takich, jak Broniów, Ostałówek, Zaława czy Cukrówka spod Szydłowca – podobnie jak w Starych Juchach – nie ma prawie rodziny, z której ktoś nie pracowałby za granicą: w Holandii, Niemczech czy Skandynawii. Skutki widać nie tylko w nowym modelu rodziny „na odległość”, ale także w formach praktykowanej kultury. Młodzi, zbierając się przy swych samochodach i skuterach, wbrew stereotypowi wcale nie lgną do disco polo, tylko słuchają muzyki odzwierciedlającej migracyjne doświadczenia. Tak więc króluje rap, obecny także jest hardstyle, ten zwłaszcza wśród osób jeżdżących do Holandii.
– Zmienia się także architektura, migranci budują domy, które mają być wyrazem wygody, na którą tak ciężko pracowało się, kiepsko jedząc i kiepsko mieszkając za granicą. To już nie są budynki tworzące część wielofunkcyjnego gospodarstwa, którego głównym zadaniem było rolnictwo – dodaje Tomasz Rakowski. Badacz uprzedza, że o ile doświadczenie migracyjne ma charakter uniwersalny, o tyle typy wsi różnią się znacznie ze względu na różny sposób kształtowania przez historię. Oczywiste różnice między regionami bledną jednak wobec różnic, jakie potrafią wystąpić w obszarze jednej gminy.
Ciekawe studium przypadku opracowała Adriana Parszutowicz dla wspomnianego programu „Ponowa”, analizując Brąswałd, Bukwałd, Barkwedę i Ługwałd z podolsztyńskiej gminy Dywity. Ługwałd w ciągu ostatnich 15 lat potroił liczbę mieszkańców – wysokie ceny ziemi i bliskość Olsztyna powodują, że stał się celem osadnictwa zamożniejszych przedstawicieli klasy średniej warmińsko-mazurskiej metropolii. Barkweda z kolei, wieś popegeerowska z popegeerowskimi blokami mieszkalnymi, mimo że niewiele dalej położona od Ługwałdu, ciągle na ów popegeerowski syndrom cierpi, nie przyciągając osiedleńców. Z kolei mieszkańcy rdzenni nie dysponują wystarczającymi kapitałami, by się z trudnej sytuacji wyrwać.
Gdyby chcieć scalić te wszystkie procesy biegnące na styku miasta i wsi, warto sięgnąć po trzy trudne pojęcia: reruralizacja, dezagraryzacja i dezurbanizacja. Pierwszy oznacza ponowne odkrywanie wsi jako dobrego miejsca do osiedlenia się. Z badań CBOS z 2015 r. wynika, że tylko 18 proc. Polaków ceni życie w metropolii, 40 proc. chwali życie na wsi. Zauroczenie wsią zyskuje wsparcie argumentami materialnymi – w mieście łatwiej być może o pracę, ale mało jest zajęć zapewniających dochody potrzebne, by wygodnie żyć. Z kolei sama wieś ulega dezagraryzacji, czyli traci rolniczy charakter, mimo gigantycznego wsparcia unijnymi pieniędzmi. Miastom tracącym zasobną i aktywną część klasy średniej grozi dezurbanizacja, czyli utrata cech miejskości związanych z istnieniem klasy miejskiej – ludzi nie tylko używających miasta i jego oferty, ale także miasto współtworzących m.in. troską o przestrzeń publiczną. Niemiejskie miasta i niewiejskie wsie, stykając się z sobą i mieszając ludnościowo, stają się międzymieściami, obszarami łączącymi różnorodne funkcje.
Weźmy takie Jelonki. Osiedle z wielkiej płyty, na którym kilkanaście lat temu kończyła się Warszawa: z jednej strony ul. Lazurowej wieżowce, z drugiej kapusta, ziemniaki, kukurydza. Dzisiaj na polach rośnie nowe osiedle. Wkrótce będzie tu drugie miasteczko Wilanów. Zwłaszcza kiedy dociągną metro. Końcowa stacja II linii metra Chrzanów planowana jest tam, gdzie rosła kapusta. Jeśli pojechać dalej na wschód w stronę Kampinosu, zobaczy się przy drodze stare, stuletnie, drewniane wiejskie chałupy poprzerastane socjalistycznymi kubikami. Im dalej od drogi, w dawne pola, tym więcej fantazji – dworki z kolumienkami, wille w stylu śródziemnomorskim, a na ostatnio odrolnionych spłachetkach – minimalizm: szare bryły otoczone stalowymi płotami. Gdzieniegdzie rozrzucone osiedla domków jednorodzinnych. I tak, z małymi przerwami, aż do Sochaczewa. 60 km miastowsi. A prawdziwe wsie zamierają. W Puszczy Kampinoskiej są osady, w których zamieszkane są dwa, trzy gospodarstwa, resztę zarasta las. Cisowe, Nowa Dąbrowa czy Ławy wkrótce znikną z map.
Wieś bez PSL
Wszystkie te procesy muszą w konsekwencji przełożyć się na politykę, zarówno tę w wymiarze lokalnym, jak i krajową. – Widać wyraźnie wzrost znaczenia instytucji sołtysa, a także feminizację tej funkcji. Już 38 proc. sołtysów to kobiety – zauważa Przemysław Sadura. – Eksperci, z którymi rozmawialiśmy, przygotowując raport „Wieś w Polsce 2017: diagnoza i prognoza”, dość zgodnie przewidują, że w najbliższym czasie czeka nas duża zmiana w obsadzie stanowisk wójtów. I nie chodzi o ewentualne majstrowanie przy prawie wyborczym przez PiS, ale o przemiany pokoleniowe, klasowe oraz nowe źródła dostępu do informacji na wsi związane z upowszechnieniem internetu. W końcu też najprawdopodobniej ze sceny zejdzie PSL wypychany ze wsi przez PiS.
Wieś w swej masie ciągle jest konserwatywna, nie tylko na Podkarpaciu czy w Małopolsce. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. PiS uzyskał na wsi we wszystkich regionach poparcie 45,5 proc. głosujących, PO – 17,1, PSL – 9,7 proc., Kukiz’15 – 9,2 proc. – Co ciekawe, poparcie dla PiS deklarują nawet ci, którzy nie zgadzają się z konkretnymi pomysłami tej partii. Uważają jednak, że nie mają alternatywy dla swej konserwatywnej wrażliwości – zauważa dr Sadura. Partia Jarosława Kaczyńskiego kusi elektorat wiejski nie tylko konserwatyzmem, wspieraniem kultury ludowej i tradycyjnej, ale i antyelitarną, a więc i „antymiastową” retoryką.
Kluczowa część raportu „Wieś w Polsce 2017: diagnoza i prognoza” powstała na podstawie badania wśród działających na wsi liderów i aktywistów. Ankiety wypełniło prawie 500 spośród 10 tys. osób wytypowanych z bazy Fundacji Wspomagania Wsi. – Najbardziej uderza pesymizm, jeśli chodzi o przyszłość Unii Europejskiej. 37 proc. uważa, że jej kryzys będzie się nasilać i doprowadzi do jej zmniejszenia, 25 proc. jest pewne dezintegracji. I jednocześnie 44 proc. jest przekonane, że w tej samej perspektywie 20–30 lat utrzymane zostaną lub nawet wzrosną dopłaty do rolnictwa w ramach Wspólnej Polityki Rolnej.
Ta sprzeczność może wynikać z faktu, że po prostu większość ankietowanych nie wiąże przyszłości wsi z rolnictwem. Tylko 18 proc. z tych, którzy w ostatnich wyborach głosowali na PiS, i 35 proc. głosujących na PO wskazywało, że przyszłość Unii będzie miała kluczowe znaczenie dla ich miejscowości, dla 53 proc. przyszłość UE będzie dość ważna, ale ważniejszy zdecydowanie będzie dostęp do szybkiego internetu – 89 proc. wskazań „bardzo ważny” i „dość ważny”.
Z czynników o pierwszorzędnym znaczeniu dla rozwoju ich wsi badani wskazywali dostępność pracy, jakość edukacji, jakość stosunków międzyludzkich, samorząd gminny (68 proc. wskazań „bardzo ważny” i 29 proc. „dość ważny”). To przekonanie o sile i znaczeniu samorządności dobrze współgra z przekonaniem, że najbardziej wpływową osobą w gminie jest wójt (80 proc. wskazań). Zmalało znaczenie kapłana (22 proc. wskazań) i dyrektora szkoły (6 proc. wskazań), na scenie pojawił się zaś lokalny przedsiębiorca (31 proc. wskazań).
Wieś bez stereotypów
Jaka jest więc przyszłość polskiej wsi, jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie te przemiany? Jaki rodzaj wspólnot uda się stworzyć nowym liderkom i liderom? Czy uda się uniknąć kolonizacji wsi i ich mieszkańców?
– Jestem przekonana, że możliwy jest inny rodzaj spotkania, w którym zamiast przekonywać się o wyższości jednych nad drugimi, można żyć razem w oparciu o kategorię sąsiedztwa, kiedy łączy się dostępne zasoby, by rozwijać wspólnotę. Trzeba tylko popatrzeć na urodzonych i mieszkających na wsi mieszkańców bez stereotypu, jako tych gorszych od disco polo i biedapracy na roli. Trzeba dostrzec w nich olbrzymi potencjał, z którego mogą skorzystać wszyscy – przekonuje Magdalena Bartecka z działającego w Gorajcu Stowarzyszenia Folkowisko. Z dumą podkreśla, że jest chłopką i pochodzi ze wsi, a teraz zajmuje się „szmuglowaniem zrozumienia” między wsią i miastem.
Takie szmuglowanie to teraz najpilniej potrzebna kompetencja, bo ani sentymentalne chłopomaństwo, ani pogarda, ani podbój nie są dobrymi receptami na relacje polskiego miasta z polską wsią. Na wsi ciągle kryje się większy niż w miastach potencjał elektoratu buntu i protestu, gotowego głosować na polityków antyestablishmentowych i populistycznych. To ona prawdopodobnie będzie decydować o politycznej przyszłości naszego kraju.
***
Autor jest dziennikarzem POLITYKI.