Artykuł w wersji audio
Taylor Demonbreun, 23-letnia Amerykanka z Nashville, przyleciała do Krakowa via Londyn 16 lutego po południu. Zamówiła Ubera – bo jeśli może, zawsze korzysta z tej sieci – i pojechała na Dworzec Główny, gdzie kupiła bilet na nocny ekspres do Bratysławy. Czas pozostały do odjazdu poświęciła na szybką wycieczkę po krakowskim Rynku, gdzie zrobiła sobie zdjęcie na tle Sukiennic. I już musiała biec na dworzec, by ruszyć do Bratysławy, którą zwiedziła w podobnym tempie, bo spieszyła się do austriackiego Grazu. Tam tylko zanocowała, bo pędziła na pociąg do Lublany. Potem wpadała do Zagrzebia, Belgradu, Sarajewa, Podgoricy, Prisztiny, Tirany, Aten. Wszędzie jak po ogień, bo Taylor jest turystką ekspresową, nastawioną na wyczyn.
Na pierwszy rzut oka wygląda na klasyczną backpakerkę, czyli młodą osobę podróżującą po świecie z plecakiem (backpack) i skromnym budżetem. W rzeczywistości bliżej jej do poshpakerki (posh, ang. elegancki), czyli wersji na bogato, bo Taylor korzysta z niezłych hoteli i restauracji. Spieszy się, bo chce zostać najmłodszą osobą, która zwiedziła wszystkie państwa świata i to na dodatek w najkrótszym czasie. Da jej to, jak zapewnia, lepsze zrozumienie świata plus dwa rekordy Guinnessa. Może też wprowadzi do prestiżowego klubu travelbrytów, co może być początkiem obiecującej kariery.
Travelbryta to odmiana celebryty, osoba sławna z tego powodu, że podróżuje po świecie. W Polsce zalicza się do nich np. Wojciecha Cejrowskiego, Martynę Wojciechowską, Roberta Makłowicza. Travelbryci oddają przemysłowi turystycznemu nieocenione usługi. Kształtują masową modę na dalekie podróże, a jednocześnie sposób widzenia świata. To spojrzenie przypominające nieco dziewiętnastowieczne klisze. Dlatego nazywa się to czasem neokolonializmem turystycznym, ale trafia w gust masowego turysty, który nie ma czasu i cierpliwości, by zgłębiać tajniki egzotycznych kultur i pochylać się nad losem biednych lokalsów. Chce szybko zaliczać punkty must-see. I oczywiście robić tam sobie selfie.
Z badań wynika, że ponad 20 proc. turystów możliwość robienia sobie zdjęć w atrakcyjnych miejscach uznaje za pierwszorzędny motyw podróży. Oczywiście zdjęć nie robi się tak jak kiedyś, by potem wspominać, chwalić się rodzinie i znajomym. Chodzi o to, by chwalić się nieustannie, online. Z badań internetowego serwisu Expedia wynika, że dla pokolenia milenialsów podstawowym motywem robienia zdjęć w podróży jest natychmiastowe zaimponowanie znajomym i wzbudzenie zazdrości.
Turysta w sieci
Internet dostępny nawet w trudno dostępnych rejonach świata i serwisy społecznościowe odmieniły turystykę. Podróżowanie stało się ekscytujące, kiedy selfie wszędzie można wrzucić na Facebooka. A jeszcze lepiej na Instagram, który jest podstawowym serwisem dla turystów ze smartfonem. Pojawiło się nawet słowo instagrammable, czyli instageniczne, na określenie miejsc i obiektów zasługujących, żeby się na ich tle sfotografować i wrzucić na swój profil.
Instaturystyka staje się poważnym wyzwaniem dla zarządzających instagenicznymi miejscami. Samofotografujący utrudniają innym zwiedzanie, stanowią zagrożenie dla zabytków, a bywa, że sami dla siebie. Lajki można zdobyć za szalone foty na półkach skalnych, stromych klifach, przy gejzerach, za wspinaczki na pomniki. Czasem kończy się to tragicznie, jak dla młodego polskiego małżeństwa, które spadło z nadmorskiego klifu Cabo da Roca w Portugalii w chwili, gdy syn robił im zdjęcie. Już kilkuset turystów oddało życie za efektowną pamiątkę.
Walka z tym zjawiskiem jest trudna, bo zakaz fotografowania może nadszarpnąć atrakcyjność wielu turystycznych miejsc. Ale mimo to coraz częściej pojawiają się takie zakazy, czasem ograniczane tylko do korzystania z selfie sticków, czyli teleskopowych wysięgników, które są niedozwolone już w wielu popularnych miejscach, m.in. rzymskim Koloseum, Disneylandach, Wersalu, pekińskim Zakazanym Mieście.
Internet to dla turystyki nieprawdopodobny dopalacz. Rozbudza ciekawość świata i ułatwia jej zaspokojenie. Szczególnie jest to widoczne w przypadku milenialsów, pierwszego pokolenia epoki cyfrowej. Okazało się, że dalekie podróże dla wielu stały się celem ważniejszym niż zakładanie rodziny, kupowanie samochodu albo domu. W wielu krajach roczna przerwa po skończeniu edukacji przeznaczona na długą backpackerską wyprawę stała się popularną formą wejścia w dorosłe życie. Zwłaszcza że obniżyła się bariera finansowa. Pojawiły się tanie linie lotnicze, przewoźnicy zaczęli walczyć o klienta, tworząc dynamiczne taryfy umożliwiające polowanie na cenowe okazje. Internetowa ekonomia współdzielenia doprowadziła do narodzin takich serwisów, jak np. Airbnb, Couchsurfing czy BlaBlaCar, oferujących niedrogie, lub wręcz darmowe, noclegi albo podróże samochodowe. W efekcie narodził się rynek turystyczny równoległy do tradycyjnych biur podróży.
Zwiedzanie wojny
Szybko rozwijają się wszystkie odmiany turystyki, na którą przypada dziś 10 proc. światowego PKB i 30 proc. globalnego rynku usług. – Notujemy w Polsce dwucyfrowy wzrost ruchu turystycznego, zanosi się, że w tym roku będziemy mieli znowu rekordową liczbę uczestników zagranicznych wycieczek – cieszy się Krzysztof Piątek, prezes biura Neckermann Polska i szef Polskiego Związku Organizatorów Turystyki. W ubiegłym roku 2,6 mln Polaków spędzało wakacje z biurem podróży. Na całym świecie doliczono się 1,2 mld uczestników turystycznych wojaży, z czego połowa przypada na Europę. Wartość globalnego biznesu turystyki i podróży to 8,2 bln dol. Same tylko hotele miały przychody zbliżające się do pół biliona dolarów.
To gigantyczny interes, który kręci się przez cały rok, bo gdy w jednym zakątku świata kończy się sezon, to w innym akurat zaczyna. Turyści przemieszczają się coraz chętniej po świecie, bo staje się to coraz łatwiejsze. Linie lotnicze oferują już superdługodystansowe połączenia, np. z Londynu do Sydney non stop.
W Europie sezon właśnie się zaczyna. W podróże ruszają nie tylko Polacy, bo kalendarz sprzyja także wielu naszym sąsiadom, a wykorzystywanie „mostów” nie jest naszym patentem. Mistrzami są Francuzi, którzy w maju tworzą sobie całe wypoczynkowe akwedukty. Szczyt ruchu na naszym kontynencie przypadnie w sierpniu, a potem zacznie opadać do października. Jednak w listopadzie zacznie się sezon w Australii i Ameryce Południowej albo na Karaibach. Popularna stała się też Afryka centralna, a Kenia to dziś turystyczna mekka. Trzeba tylko pilnować, by nie trafić na okres monsunów albo częstych w rejonach podzwrotnikowych huraganów.
W turystyczne podróże ruszają miliony Chińczyków i Indusów. Rozrasta się turystyka morska, przybywa coraz więcej wycieczkowców, takich jak zwodowana niedawno gigantyczna „Symfonia Mórz” zabierająca na pokład 8 tys. osób. To pływające miasta, którymi w ciągu ubiegłego roku pływało 25 mln osób. Odległe i niedostępne jeszcze niedawno miejsca, łącznie z Antarktydą, stały się nagle osiągalne nawet dla średnio zarabiających. Europejczycy masowo odwiedzają chiński Wielki Mur czy świątynie Shaolin, a Wenecja pęka w szwach od nadmiaru chińskich turystów.
Turystyczne atrakcje ulegają dewaluacji. Niedawno można było zaimponować tym, że było się na wieży Eiffla czy w piramidach w Gizie, a dziś trudno zrobić wrażenie nawet wizytą w Wielkim Kanionie Kolorado, Tadż Mahal czy Machu Picchu. Wszystko to są produkty turystyczne dostępne w standardowych wycieczkach oferowanych przez masowe biura podróży.
Rynek nie znosi próżni, więc pojawiły się oferty wielu nowych, ekscytujących form turystyki. Jedną z nich jest np. mroczna turystyka (dark tourism), zwana też tanatoturystyką, koncentrująca się na odwiedzinach miejsc związanych ze śmiercią – katakumb, ossuariów, starych lochów i katowni, ale także współczesnych miejsc zbrodni, tragedii i ludobójstwa (Auschwitz należy do punktów obowiązkowych). Żądni mocnych wrażeń mogą skorzystać też z usług firm turystyki wojennej. I nie chodzi tu o zwiedzanie pól bitewnych dawnych wojen czy muzeów militariów, ale o ekscytujące wizyty w pobliżu dziejących się współcześnie konfliktów, np. w Syrii czy Donbasie. To turystyka wysokiego ryzyka, ale czego się nie robi, żeby zaimponować znajomym?
Szczyt szczytów
Jedna z reguł marketingu mówi, że najbardziej pożądane jest to, co trudno dostępne. Pojawiły się więc małe biura podróży oferujące drogie wyprawy szyte na miarę, do rejonów jeszcze mało zużytych: Arktyka, Antarktyda, Wyspy Wielkanocne, Galapagos itd. To produkty z wyższej półki, a czasem dosłownie najwyższej, bo do grupy atrakcji turystycznych dołączyły Himalaje.
Mount Everest – tym dopiero można zaimponować! Zwłaszcza że przykład idzie od travelbrytów. Skoro Martyna Wojciechowska weszła, to może i ja spróbuję? Wyprawę na Mount Everest ma w ofercie gliwicka agencja podróżniczo-trekkingowa Adventure24, której właścicielem jest Tomasz Kobielski, zdobywca Korony Ziemi. Reklamuje się, że współorganizował wyprawę Wojciechowskiej na najwyższy szczyt.
– Wyprawa na Everest to wyjątkowa oferta naszej firmy, organizujemy ją raz na kilka lat, kiedy zbiorą się chętni. Od osób, które chcą w niej wziąć udział, wymagamy jednak doświadczenia zdobytego w wysokich górach – wyjaśnia Jadwiga Sladeczek, pilotka i organizatorka wypraw. Gliwicka agencja umożliwia zdobywanie turystycznego doświadczenia, oferując m.in. wycieczki na Ararat, Elbrus, Aconcaguę, Grossglocknera. Dużą popularnością cieszą się wyprawy na Kilimandżaro. Na wyobraźnię działają jednak Himalaje, więc dla mniej zaawansowanych w stałej ofercie Adventure24 są wyprawy trekkingowe do bazy himalaistów pod Everestem na wysokości 5360 m, a dla bardziej – w wersji ze wspinaczką na pobliski Island Peak (6189 m).
W 2017 r. na Everest weszły 684 osoby. Turystyka himalaistyczna stała się dla Nepalu ważnym źródłem dochodów, o które musi konkurować z Chinami. Te ostatnie zaniżają ceny, udostępniając góry od strony Tybetu. Wielu ludzi na świecie gotowych jest jednak sporo zapłacić (aktualne ceny to 28–115 tys. dol. wg Himalayan Database), by się sprawdzić na dachu świata. Lokalne firmy walczą o klientów, a szerpowie ciągną ich potem na szczyt. Bywają dni, że zdobywa go ponad sto osób.
To rodzi poważne zagrożenia, a także problemy ekologiczne. Od 2012 r. organizowane są coroczne wyprawy Eco Everest Expedition sprzątające górę. Udało się usunąć 13,5 ton odpadów, w tym 450 kg szczątków ludzkich, bo już ok. 300 osób nie przeżyło tej wycieczki. Większość zwłok pozostaje jednak tam na zawsze, co sprawia, że góra powoli zamienia się w cmentarz.
Ekosystemy górskie jako pierwsze mogą nie podołać turystycznej powodzi. Nie tylko Himalaje, ale i polskie Tatry. W ubiegłym roku Tatrzański Park Narodowy sprzedał 3,8 mln biletów, w ciągu pięciu lat liczba gości wzrosła o milion. Rośnie w Polakach ciśnienie, by wejść na Giewont, dojechać furmanką do Morskiego Oka albo odbyć wycieczkę do Doliny Kościeliskiej. Morskie Oko odwiedziło blisko milion turystów, a Kościeliską ponad 0,5 mln. W tym roku zanosi się na kolejny rekord. Jaka jest granica wytrzymałości Tatr? Toczy się o to ostry spór, bo TPN od dawna chce limitować liczbę wchodzących do parku, na co nie godzą się górale uzależnieni od ceprów i ich dutków. Tak jest w wielu miejscach na świecie, gdy interes środowiska musi konkurować z interesem ludzi żyjących z turystów. Masowa turystyka zagraża dziś rezerwatom, dzikim zwierzętom, cennym zasobom przyrodniczym i zabytkom na całym świecie. Tak jak w przypadku tajlandzkiej plaży na wyspie Phi Phi Leh, zwanej niebiańską plażą. Spopularyzowana dzięki filmowi z Leonardem DiCaprio, padła ofiarą takiej inwazji, że władze musiały ją czasowo zamknąć.
Problemy z turystyczną stonką mają nawet wielkie miasta. Wszystko za sprawą nowego zjawiska zwanego city break, czyli krótkich pobytów w znanych metropoliach. Brytyjskie badania wskazują, że miejskie wypady stały się popularniejsze od tradycyjnych urlopów nad ciepłym morzem.
Ruch oporu
Wszystko za sprawą tanich przelotów i zakwaterowania w prywatnych mieszkaniach, wynajmowanych przy pomocy smartfona za pośrednictwem sieci takich, jak Airbnb czy Booking.com. Ten rodzaj wypoczynku szczególnie preferują milenialsi, którzy z natury są mieszczuchami i chcą poznawać życie w słynnych miastach. Mniej interesują ich muzea, galerie i zabytki, bardziej klimatyczne dzielnice, kluby, knajpy i kafejki. Miasta mają problem z rozrywkowym charakterem tej turystyki. Kraków musi dawać sobie radę z Brytyjczykami, którzy pod Wawelem organizują wieczory kawalerskie, zaś Praga z Polakami, którzy nad Wełtawą mają ochotę napić się piwa. Florencja walczy z turystami, którzy organizują pikniki na chodnikach i schodach zabytkowych budowli. Zniechęca ich, polewając wszystko wodą. Sopot zaś usiłuje walczyć z turystami spacerującymi w niekompletnym stroju po Monciaku. Sopocian męczy urlopowy rozgardiasz i widok gości odwiedzających sklepy i restauracje w samych majtkach.
Rośnie opór mieszkańców zmęczonych tą wędrówką ludów z walizeczkami na kółkach. Dochodzi już do antyturystycznych demonstracji, a nawet aktów przemocy. Zwłaszcza w Hiszpanii, drugiej po Francji turystycznej potędze Europy. Do walki stanęli już mieszkańcy Barcelony, San Sebastian i Majorki. Na ścianach pojawiają się hasła Tourist go home, uszkadzane są autobusy turystyczne. Protestujący przekonują, że masowa turystyka zabija miasta, zamieniając je w parki rozrywki (pojawiło się określenie disneylandyzacja) i czyni je nieznośnymi dla mieszkańców.
W popularnych miastach portowych szczególnym problemem są statki wycieczkowe. W Wenecji powstał komitet No grandi navi (nie dla wielkich statków), bo gigantyczne wycieczkowce pływające głównym kanałem Giudecca, tuż obok pałacu Dożów, zatruwają powietrze spalinami. A potem wysypują się z nich tysiące turystów, zapychając wąskie uliczki. Dlatego powraca pomysł limitowania ruchu turystycznego w Wenecji. Podobny problem mają mieszkańcy Dubrownika, kolejnego przystanku na śródziemnomorskim szlaku turystycznych masowców.
Eksplozja turystyki miejskiej doprowadziła do ostrego konfliktu na linii władze miast–sieć Airbnb. Ten amerykański gigant poprzez swoją platformę wynajmu krótkookresowego mieszkań zmienia ostatnio charakter całych dzielnic. Jak choćby krakowskiego Starego Miasta.
– Coraz więcej stałych mieszkańców wyprowadza się stamtąd. Spora część mieszkań jest potem zamieniana przez przedsiębiorców na apartamenty dla turystów – wyjaśnia Bożena Zaremba-Macych z Urzędu Miasta Krakowa. Miasto ma już 20 tys. miejsc noclegowych w pokojach gościnnych, kwaterach prywatnych, mieszkaniach do wynajęcia. W każdym razie tyle zostało zgłoszonych do oficjalnego rejestru. A ile nie zostało? – Niestety, sieci Airbnb czy Booking.com odmawiają nam danych dotyczących osób udostępniających swoje mieszkania w Krakowie, byśmy mogli sprawdzić, kto prowadzi działalność bez rejestracji i płacenia podatków. To problem, z którym boryka się wiele miast. Amsterdam walczy z szarą strefą, zatrudniając inspektorów, którzy krążą po mieście, wypytując turystów o miejsce zakwaterowania – wyjaśnia Bożena Zaremba-Macych.
Turystyka domowa
To, co kiedyś rodziło się pod hasłem ekonomii współdzielenia, dziś staje się coraz częściej szarą strefą biznesu konkurującego z tradycyjnymi hotelami. Berlin, Paryż, Madryt, Barcelona, Bruksela, Amsterdam, Wiedeń, Reykjavík i Kraków wspólnie wystąpiły do Komisji Europejskiej z apelem o stworzenie regulacji prawnych, by zapanować nad turystyczną inwazją. A przecież daleko im do najczęściej odwiedzanych miast świata, takich jak Hongkong (ok. 26 mln gości) czy Bangkok (21 mln).
Turyści znaleźli się na celowniku ekologów, obrońców praw człowieka i organizacji walczących z nierównościami społecznymi. Wzywają do wprowadzania ograniczeń, opodatkowania turystów, promowania turystyki zrównoważonej. Jednym z przejawów takiego myślenia jest nowe zjawisko zwane staycation, co można przetłumaczyć jako domowakacje. Polega na aktywnym wypoczynku bez dalekich podróży, w pobliżu domu, zwiedzaniu muzeów i zabytków, jadaniu lokalnych potraw (ten trend nazywa się locavore). Są już całe poradniki dla domoturystów. Nie tylko podpowiadają, jak zorganizować sobie wypoczynek, ale także, jak radzić sobie z zaborczym pracodawcą, który ma pokusę, żeby takiego zrównoważonego turystę wyprowadzić z równowagi, zaganiając do pracy.