W lipcu atrakcją kanikuły stało się zdjęcie, które Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, wrzucił na Facebooka. Pozuje w koszulce z nadrukowanymi portretami Pawła Adamowicza (prezydent Gdańska) i Wojciecha Szczurka (włodarza Gdyni) oraz napisem „Jesteśmy kumplami”. Karnowski pamięta, że przed laty wszyscy trzej dostali podobne koszulki. To były czasy, kiedy ich stosunki wyglądały dużo lepiej niż obecnie. Karnowski odpuścił Szczurkowi ostatnią zniewagę (podebrał drużynę koszykówki, proponując lepsze warunki w Gdyni) i wysłał do „kumpli z koszulki” esemesy z propozycją spotkania przy winie lub piwie w jakimś barze.
Oni i ich orkiestry
Całą trójkę dużo łączy: poglądy (liberalno-konserwatywne, z akcentem na drugi człon), wiek (Szczurek i Karnowski to rocznik 1963, Adamowicz – 1965), czas zasiadania na prezydenckich fotelach i to, że nie mają kontrkandydatów, którzy stwarzaliby realne zagrożenie. Jedni ich rządy (od 1998 r.) nazwą stabilnością władzy, inni skostnieniem spowodowanym brakiem kadencyjności. Szczurek, wywodzący się z Ruchu Stu, jest bezpartyjny (lokalne ugrupowanie Samorządność, motto: „Moją partią jest Gdynia”). Adamowicz i Karnowski do PO trafili ze Stronnictwa Konserwatywno-Liberalnego. Karnowski bezpartyjny stał się z musu, po tym jak w 2008 r. jego przyjaciel Sławomir Julke oskarżył go o próbę korupcji (z ośmiu zarzutów pozostały trzy, mniejszego kalibru, wciąż nierozstrzygnięte przez sąd).
Są bardzo różni charakterologicznie i choć każdemu stawia się zarzut egocentryzmu, doktora prawa Szczurka cechuje powściągliwość i układność, wsparta ujmującym uśmiechem. Skromność w sposobie bycia plus ten uśmiech łagodzą dystans, jaki zachowuje w relacjach z otoczeniem. Nie brak opinii, że jest „jak w gorsecie”. Najtrudniejszy do rozszyfrowania. Rządzi twardą ręką w miękkiej rękawiczce. W 28-osobowej radzie miasta ma aż 21 swoich radnych. Z całej trójki to chyba on wykazuje największą skłonność do myślenia perspektywicznego, strategicznego, a zarazem konkretnego.
Doktor nauk ekonomicznych, inżynier budownictwa Karnowski to twarda ręka bez rękawiczki. W sposobie bycia bezpośredni, z inklinacją do rubaszności. Nazywany „Sołtysem”, według niektórych dlatego, iż chce decydować o najmniejszych drobiazgach. Ale nawet oponenci cenią jego determinację, energię i waleczność, którą imponował zwłaszcza wtedy, gdy znalazł się w tarapatach. Teraz w radzie miasta nie ma komfortowej sytuacji. Wskutek wspomnianej już afery jako jedyny z trójki w 2010 r. potrzebował do reelekcji drugiej tury, w której uzyskał niewielką przewagę nad rywalem Wojciechem Fułkiem (Ruch Kocham Sopot), który wcześniej był jego zastępcą.
Adamowicz, prawnik, podobno intensywnie nad sobą pracuje. Ci, którzy znają go bliżej, widzą zmiany. Chodzi nie tylko o publiczny wizerunek, ale także o wiedzę i umiejętności. Nigdy nie był liderem, który porywa. Drętwy, koturnowy, patetyczny. Przeciwnicy – jak lewicowa radna Jolanta Banach – użyją słowa: „pretensjonalny”. Jego styl kojarzy się z panowaniem, celebrowaniem władzy. Ale otwarty i prostolinijny. Pod postacią Adama Owicza stał się bohaterem powieści satyrycznej w odcinkach.
W Gdańsku PO ma w radzie aż 26 z 34 radnych. – To ewenement wśród 12 największych miast w Polsce, nawet Dutkiewicz ma koalicję – podkreśla prezydent. Paradoksalnie wcale nie ma lekko. Najsilniejszą opozycją wobec prezydenta z PO są radni z tej samej partii. Głównie młodzi, ze stajni Sławomira Nowaka i Agnieszki Pomaskiej. Głodni zmiany pokoleniowej. Rok temu rzucili pomysł, by kandydat PO na prezydenta Gdańska był wyłaniany w prawyborach. Była to ewidentna próba zakwestionowania pozycji Adamowicza. Pomysł wiązano z posłanką Pomaską, wcześniej radną, która – jak powiada Adamowicz – zrobiła karierę na byciu w kontrze do niego. Stała się wzorem dla młodych radnych, którym też marzy się posłowanie. Ideę prawyborów uciął w zarodku Sławomir Nowak, jednym esemesem.
Radna Jolanta Banach wspomina sesję absolutoryjną pod koniec czerwca br., z przemówieniem prezydenta. Nie było żadnych braw. – To jakiś rodzaj manifestacji. Okazują chłód w relacjach – konstatuje.
Na różne nuty
Trójmiejscy włodarze cały czas są ze sobą porównywani. Owe recenzje, opisy, że ten taki, a tamten siaki, w sposób naturalny nie sprzyjają współpracy. Częściej na porównaniach zyskuje prezydent Gdyni. Czy sprawiedliwie, to inna kwestia. Rządzi mniejszym miastem, o mniejszej skali problemów, gdzie pozytywne zmiany są bardziej widoczne, nie roztapiają się w masie tego, co wymaga naprawy. Gdy wziąć pod uwagę wymierne wskaźniki, Gdańsk okaże się pod różnymi względami lepszy (np. inwestycje, środki unijne). Choć z badań wynika, że gdynianie są bardziej zadowoleni.
Rywalizacja gdyńsko-gdańska nieobca była poprzedniczce Szczurka, nieżyjącej już Franciszce Cegielskiej. Kamera utrwaliła podczas jakiejś fety jak śpiewa: „Dwaj Murzyni w mieście Gdyni urządzili sobie bal, jedli, pili i tańczyli, a tym w Gdańsku było żal”. Dziś sama obecność po sąsiedzku dwóch portów morskich z osobnymi zarządami musi wywoływać rywalizację (która się wycisza, gdy widać, że wystarczy inwestorów oraz pracy dla obu portów).
Choć ambicji też nie brak. W ostatnim 25-leciu oba miasta wybudowały osobne hale widowiskowo-sportowe i dwa parki naukowo-technologiczne, które mają ze sobą współpracować w trzecim technoparku. Teraz doszło drugie lotnisko – gdyńskie, zakwestionowane przez Komisję Europejską. Istnieje też obawa władz młodej 250-tys. Gdyni przed dominacją 1000-letniego, prawie półmilionowego Gdańska. Nie artykułują jej jednak wprost otwartym tekstem.
Jak jest naprawdę, widać było przy przymiarkach do Zintegrowanych Inwestycji Terytorialnych (ZIT), z którymi wiąże się dopływ 820 mln zł unijnego dofinansowania dla obszarów metropolitalnych. Trzy lata temu, gdy padło hasło „metropolia”, prezydent Adamowicz poczuł się naturalnym liderem i powołał stowarzyszenie Gdański Obszar Metropolitalny (GOM). W odpowiedzi prezydent Szczurek stanął na czele Metropolitalnego Forum Wójtów, Burmistrzów, Prezydentów i Starostów Norda, które skupia gminy na północny zachód od Gdyni. No i sprawa metropolii utknęła w martwym punkcie. W tym roku, żeby przełamać impas, inicjatywę przejął Mieczysław Struk (PO), marszałek pomorski.
Z połowicznym sukcesem. Nie powstała wspólna organizacja, ale doszło do podpisania porozumienia między GOM i Nordą.
W ocenie marszałka obaj prezydenci mają różne wizje rozwoju. Szczurek wykazuje podejście bardziej funkcjonalne, chciałby przez doraźnie powołane ciało rozwiązywać konkretne problemy, jak choćby gospodarka odpadami. Adamowicz jest za trwalszą strukturą, która miałaby objąć ponad 60 gmin. – Tyle to nie ma metropolia hamburska – konstatuje Struk. – Co więcej, prezydent Gdańska próbuje włączyć do metropolii gminy funkcjonalnie niepowiązane. Ma wizję zbyt szeroką i mało konkretną. Gdy mówimy o metropolii, to musi być obszar powiązany – komunikacyjnie, przez sieć wodociągową itp. Takich gmin jest tylko kilkanaście.
Próba instrumentów
Zapewne wszyscy trzej prezydenci wystartują jesienią w wyborach. Zapewne, bo Wojciech Szczurek tradycyjnie się kryguje. A PO jeszcze nie zdecydowała, czy go poprze, czy wystawi własnego kandydata. Swego czasu PO popełniła w Gdyni błąd. Choć Szczurek był bezpartyjny, w gronie najbliższych współpracowników miał działaczy PO. W 2006 r. zostali oni pominięci na wystawionej przez Platformę liście wyborczej do rady. Więc zostali radnymi z listy Samorządności. I wtedy partia ich wykluczyła. Gra o pozycję PO w gdyńskim samorządzie skończyła się jej przegraną na całej linii. W 2010 r. kandydat Platformy na prezydenta, choć całkiem sensowny, poniósł sromotną porażkę (6,5 proc. głosów) w starciu ze Szczurkiem (ponad 87 proc. głosów).
Żadna partia ani w Gdyni, ani w Gdańsku nie ma kandydatów, którzy dawaliby duże nadzieje na sukces w starciu z ubiegającymi się o reelekcję prezydentami. Więc chodzi nie o to, aby wygrać, ale by zaznaczyć obecność i polec z honorem. Pozycja Adamowicza w Gdańsku jest słabsza niż Szczurka w Gdyni, lecz niezagrożona. W przeprowadzonym w czerwcu sondażu HomoHomini, mając do wyboru siedmiu potencjalnych kandydatów, 37,7 proc. badanych zdeklarowało, że odda głos na Adamowicza. Za nim plasował się poseł PiS Andrzej Jaworski (22 proc.) i radna Jolanta Banach, była wiceminister w rządzie Leszka Millera (10,6 proc.). Banach (SDPL) brano pod uwagę jako wspólną ponadpartyjną kandydatkę sił lewicowych (z ruchami miejskimi włącznie). Jednak SLD woli grać partyjnie – wystawia słabo rozpoznawalnego szefa gdańskich struktur. Nawet o godną porażkę będzie trudno. Jaworski jako dyżurny kandydat PiS mierzył się już z Adamowiczem dwa razy. Ten będzie trzeci. Ale nawet ogólny spadek notowań PO nie wróży mu zwycięstwa. To przecież Gdańsk – matecznik i bastion PO.
Chociaż po raz pierwszy nie było pewności, czy w Trójmieście, ostoi Platformy, w najbliższych wyborach choć jeden kandydat na prezydenta będzie startował pod szyldem tej partii, a nie tylko z jej poparciem. Adamowicz, współzałożyciel PO, członek jej Rady Krajowej, był partyjnym pewniakiem. Ale teraz karty są w rękach Prokuratury Apelacyjnej w Poznaniu, która prowadzi śledztwo w sprawie oświadczeń majątkowych prezydenta Gdańska. Dochodzenie wszczęła w październiku 2013 r. na wniosek CBA, które wcześniej przez 9 miesięcy prowadziło kontrolę.
W 1998 r., kiedy Adamowicz obejmował urząd, był 33-letnim kawalerem z niedużym (42 m kw.) mieszkaniem w centrum Gdańska. Z czasem został mężem i ojcem. Znacznie powiększył też stan posiadania. Dziennikarze ekscytowali się jego siedmioma mieszkaniami (teraz ma mniej), działkami, kredytami, oszczędnościami, dochodami z różnych źródeł: z wynajmu owych mieszkań, z rad nadzorczych spółek, w których miasto ma udziały (w 2013 r. – 123 tys.). Zapobiegliwy, przedsiębiorczy. Wieść niosła, że może nie do końca on sam, ale żona i teściowa.
Teraz prokuratura sprawdza prawdziwość oświadczeń prezydenta, bada, czy w istocie jego rodzice i teściowie byli tak hojni, jak twierdził, a także ewentualny wątek korupcyjny. Chodzi o zmianę planu zagospodarowania przestrzennego dla nadmorskiej dzielnicy Jelitkowo, która umożliwiła deweloperowi budowę wyższych apartamentowców. Nieopodal plaży powstało ekskluzywne osiedle, gdzie Adamowiczowie kupili dwa mieszkania. Śledczy sprawdzają, czy nie otrzymali korzystniejszych upustów niż inni nabywcy. Śledztwo jest prowadzone w sprawie, nie przeciwko konkretnej osobie.
Wespół w zespół
Do tej pory PO unikała wystawiania w wyborach kandydatów ze skazą. Wystarczy przypomnieć aferę sopocką. Premier Tusk natychmiast, nie wnikając w zasadność zarzutów korupcyjnych, odciął się od Jacka Karnowskiego. Jan Kozłowski, wtedy przewodniczący pomorskiej PO, też sopocianin, miał przekonać prezydenta do ustąpienia z urzędu. To się nie udało. PiS szalał. Sopoccy radni PO, broniąc Karnowskiego, stanęli okoniem wobec woli władz PO. Media pisały: „Sopot nie słucha Tuska”. Padła propozycja rozwiązania zbuntowanego koła. Premier, członek tego koła, przeniósł się do koła w Gdańsku. Przed referendum w sprawie odwołania Karnowskiego jako sopocianin deklarował publicznie, że zagłosuje za odwołaniem. Jednak większość nie poszła w jego ślady. Karnowski pozostał. W 2010 r. wystartował z własnego ugrupowania Samorządność, a PO nie wystawiła osobnego kandydata. W aferze sopockiej z dużej chmury spadł mały deszcz, mimo szeroko zakrojonego śledztwa. Sześć lat minęło, a Karnowski znów wystartuje z lekkim garbem (trzy zarzuty przed sądem), zaś sopocianie pójdą do urn bez pełnej jasności.
Adamowicz do ulubieńców Tuska też raczej nie należy (mówi się o braku chemii). Lecz tym razem kierownictwo PO nie zdecydowało, by w związku ze śledztwem prezydent Gdańska, wzorem kolegów, wystartował z własnej listy z ich cichym partyjnym błogosławieństwem. Będzie kandydatem PO. Lider partii zapewne wyciągnął wnioski z sopockiej lekcji. Dziś Platforma też jest po przejściach. I w tym momencie trudno ocenić, kto komu jest bardziej potrzebny – prezydent Gdańska swej partii czy partia jemu.
Będą mieli wspólny problem, jeśli prokuratorzy ockną się w przededniu wyborów i postawią jakiś zarzut. Ale nic nie wskazuje na to, aby nawet wtedy skład trójmiejskiego tercetu miał ulec zmianie.