Dawno temu, a konkretnie w XVII w., król Jan III Sobieski był właśnie w drodze pod Wiedeń, żeby uciąć sobie pogawędkę z Turkami w polskim stylu. To były jeszcze czasy sprzed wynalezienia autostrad, a drogi krajowe byłe kręte, pełne zbójców i ograniczeń prędkości. Dlatego orszak poruszał się na tyle powoli, że w legendzie zmieściły się wszystkie opisane niżej wydarzenia.
Nim król ruszył pod Wiedeń, pomarudził jeszcze trochę na Zygmunta III Wazę, że zachciało mu się sto lat wcześniej przenosić stolicę z Krakowa i teraz wszędzie jest daleko, a już szczególnie z odsieczą. No, ale w końcu ruszył, bo co było robić, nie da się gromić Imperium Osmańskiego na odległość.
Tak się składa, że w tym samym czasie w Gliwicach pewien uczeń piekarski przygotowywał się do egzaminu cechowego. Egzamin cechowy to coś jak sesja na uniwersytecie, tylko sprawdza przydatne w życiu umiejętności. W tym przypadku pieczenie, ale gdyby był rymarski, to sprawdzałby rymowanie o koniach. Obecnie rymarzy już prawie nie ma, bo ewoluowali w raperów. Koni też już prawie nie ma, więc raperzy rymują o samochodach i deficycie budżetowym.
Czytaj też: Legenda o czarciej łapie, czyli dlaczego do Lublina Bóg nie zagląda
Nagły atak człowieczeństwa
Ów uczeń, o którym mowa, miał na imię Stefan i był w kropce. Musiał dobrze wypaść, bo od wyniku egzaminu zależało, czy będzie wartościowym członkiem lokalnej wspólnoty konstruującym dobrobyt społeczny. A tak naprawdę bał się, że jeżeli nie zda, to ojciec zrobi mu chałkę z czterech liter. Wtedy przemoc domowa była jeszcze na liście rekomendowanych metod wychowawczych.
Stefan wiedział, że musi wymyślić coś takiego, co zwali wszystkich z nóg, i to nie tak jak na imprezie urodzinowej jego kumpla Edmunda, kiedy przygotował bułeczki z bieluniem. Eksperymentował więc w kuchni tak długo, aż mu się mąka skończyła, co jest trzecim największym utrudnieniem w pracy piekarza – zaraz po sanepidzie i klientach.
Młody piekarz pobiegł szybciutko do Edmunda, żeby pożyczyć trochę mąki na dalsze prace badawczo-rozwojowe. Kolega ku zdziwieniu Stefana nie zażyczył sobie za mąkę ręki księżniczki i połowy królestwa, tylko od razu podał mu worek. Kiedy zdziwiony Stefan zapytał, skąd ten nagły atak człowieczeństwa, Edmund machnął tylko ręką i powiedział, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Dalsze ciągnięcie za język ujawniło, że do miasta zbliża się orszak Jana III Sobieskiego i wszyscy w Gliwicach kombinują, jakby tu się królowi podlizać, to znaczy pozytywnie go zaskoczyć.
I wtedy Stefana olśniło. Wcześniej nie myślał za dużo o konfliktach międzynarodowych, bo był zbyt zajęty próbami przeżycia za najniższą krajową. Teraz jednak wiedział, co musi zrobić. Złapał za wór z mąką i pobiegł do swojej piekarni, aż się za nim kurzyło. Potem okazało się, że kurzyło się, bo wór był dziurawy i w ten sposób Stefan niechcący wynalazł poziome znaki drogowe, ale to historia na inną okazję.
Czytaj też: Legenda o dębie Bartku i o tym, dlaczego Anioły przeklinają przy pracy
Prostota krzywych buł
Kiedy tylko młody piekarz dotarł do zakładu pracy, od razu rzucił się do mieszania mąki, wody i jajek. Potem w pocie czoła ugniatał ciasto, przyśpiewując sobie wulgarne piosenki wojskowe, żeby lepiej wczuć się w klimat wypieku. Kiedy skończył, wstawił tacę do pieca i zaczął przestępować z nogi na nogę. Trochę dlatego, że nie mógł się doczekać efektu, a trochę dlatego, że nie wymyślono jeszcze wtedy przerw na toaletę. W końcu wypieki dojrzały do wyjęcia z pieca. Stefan wyciągnął tacę, złapał się pod boki i pokraśniał z dumy. Jego rumiane opus magnum było gotowe: KRZYWE BUŁY.
Pomysł był genialny w swojej prostocie. Wszyscy mieszkańcy Polski wiedzieli, że Jan III Sobieski był sprawnym władcą i świetnym strategiem, bo zawsze szukał najprostszej drogi do celu. Niestety najlepsza trasa z Warszawy na Wiedeń nie tylko wymagała przejechania przez połowę kraju, ale na domiar złego w Gliwicach trzeba skręcić, i to na Kędzierzyn-Koźle. Stefan zaprojektował bułkę w kształcie owego zakrętu, aby tą spożywczą krotochwilą osłodzić królowi trudy podróży.
Dzięki szemranym kontaktom, które zdobył podczas bieluniowej imprezy, Stefan zdołał w jakiś sposób dostarczyć krzywe bułki na ucztę powitalną. Kiedy władca zasiadł w końcu za stołem, postawiono przed nim kulinarne cuda współczesnego świata. Czyli głównie to, co udało się ustrzelić w pobliskim lesie albo sfermentować za stodołą. Król nie bez przyczyny miał jednak opinię myśliciela. Wiedział, że do tych wszystkich mięs i zacnych trunków musi wziąć trochę pieczywa, bo bez pieczywa to się nie naje.
Zaczął więc szukać wzrokiem jakiegoś apetycznego wypieku. W końcu jego oczy zatrzymały się na krzywych bułkach, które przygotował Stefan. To było dla króla jak grom z jasnego nieba. Jak podmuch wiatru, który zrywa człowiekowi czapkę z głowy. Jak zimna stopa jego żony Marii na królewskiej łydce w środku nocy. Król potrafił rozpoznać marketingową okazję, kiedy na nią trafił. Choć bułki faktycznie mogły kojarzyć się z krętą drogą, to jeszcze bardziej przypominały turecki półksiężyc.
Czytaj też: Kto wykopał Zakopane i dlaczego małe frytki kosztują tyle, co metr kawalerki na Żoliborzu
Z rogalem w ręce i turecką strzałą w pośladku
Król uznał, że armia husarzy pożerających wraży symbol wzbudzi w sercach tureckich dowódców strach równie wielki, co demokracja współcześnie. Jan III Sobieski kazał więc posłać po autora krzywych wypieków, które w międzyczasie nazwano rogalikami od ich części, które w zamyśleniu oblizywał król, czekając na Stefana. W końcu ambitny piekarz dotarł przed oblicze władcy. Kiedy zaś usłyszał, jakiego czynu dokonał, z jego drżących ust wydobyły się jedynie dwa słowa:
– Kurde, przypał.
Stefan nie był bowiem głupi i wiedział, co za chwilę nastąpi. Młody piekarz został wcielony do armii i ruszył razem z królem pod Wiedeń piec rogale dla husarzy. Kilka tygodni później, już jako mistrz piekarski i szanowany członek społeczeństwa, Stefan pomyślał, że to właśnie ambicja doprowadziła go do miejsca, w którym się obecnie znajdował. To znaczy na środek pola bitwy pod oblężonym Wiedniem, z rogalem w ręce i turecką strzałą w lewym pośladku.