Nowy rok, nowi my? Na pewno w zachowaniach randkowych. To dobry czas na korektę miłosnego kursu, o czym pisała w swoim dzienniku klasyczka singlizmu Bridget Jones. Ona postanowiła nie lecieć na: „alkoholików, pracoholików, związkofobów, żonatych lub mających dziewczyny, mizoginów, megalomanów…”. Wiemy, jak te postanowienia się skończyły. Współcześni samotni, czy to milenialsi, czy zetki, też chcą coś zmienić i albo wycofują się z szukania osób partnerskich w aplikacjach randkowych, albo znacząco zmieniają kurs poruszania się po nich.
Według danych przytoczonych przez „Guardiana” w minionym roku Tindery, Bumble czy Hinge opuściło w sumie niemal 1,5 mln użytkowników. Nie dlatego, że znaleźli drugą połowę. Pojawiło się zmęczenie mechaniką, jaką proponują apki, a która z każdym rokiem mniej przypomina wirtualne biuro matrymonialne, bardziej zaś grę zręcznościową z nagrodą w postaci wystrzału dającej poczucie przyjemności dopaminy, gdy złapie się parę lub gdy pojawia się nowa wiadomość. Internet zalewają zwierzenia osób rozczarowanych brakiem jakościowych rozmów, ghostingiem (ktoś bez powodu przestaje się odzywać), oszustwami. Pretensje płyną w kierunku firm zarządzających aplikacjami – kiedyś najważniejsze było dobro użytkowników, z czasem zatriumfowały cele biznesowe, czyli choćby sprzedaż „pełnych” wersji programu, umożliwiających np. ponowne rozważenie kogoś, kogo skreśliliśmy. Jedna z apek jest wręcz oskarżana o to, że profile uznane za najatrakcyjniejsze (najczęściej na podstawie zdjęć) były schowane za paywallem.
A więc Kupidyn może i przebywał w sieci, ale już dawno się z niej wyplątał. Teraz czai się ze swoim łukiem i strzałą w realu: na domówkach, w kawiarniach, klubach zrzeszających miłośników pokrzepiającej japońskiej prozy czy kółkach szydełkowania.