Legenda o poznańskich koziołkach, czyli dlaczego zbrodnia popłaca, a hejnał mariacki śmierdzi
Legenda głosi, że Poznań to taka wiocha, że nawet na ratuszu pasą się im kozy. To oczywiście prawda, przynajmniej w części agrarnej. Przyczyny, dla których koziołki trafiły na ratuszową wieżę, są jednak bardziej skomplikowane i wiążą się z przynajmniej jednym ciężkim przestępstwem, którego sprawca nigdy nie został ukarany.
Zacznijmy od początku, a miał on miejsce podczas wielkiego pożaru, który w XVI w. spalił pół Poznania, a drugie pół pokrył sadzą tak, że nikt nie odróżniał rajcy od kominiarza, co było niezwykle krzywdzące dla tych ostatnich. Z powodu rosnącego niezadowolenia społecznego rada miejska zdecydowała się odbudować ratusz, i to z przytupem. To miał być ratusz, który zawstydzi wszystkie inne ratusze, od Gniezna aż po Kabikiejny Dolne, w których co prawda ratusza nie było, ale to nic nie szkodzi.
Czytaj też: Dumni u uprzedzeni. Poznań, miasto pełne sprzeczności
Wrzało jak w kotle czarownicy
Poznań był wtedy jednym z bogatszych miast w Polsce i aby ten status podkreślić (oraz wkurzyć sąsiadów), zamówiono u mistrza Bartłomieja z Gubina zegar na ratuszową wieżę. Był to zegar nie byle jaki. Miał kółka zębate, ciężarki i całą masę rzeczy, o których nikt nie miał pojęcia, ale wszyscy udawali, że rozumieją, dlaczego są ważne.
Postanowiono uczcić to wydarzenie ucztą, bo darmowa wyżerka to najlepszy sposób, żeby poprawić ludziom humor. No, może poza krzywdą bliźniego, ale do tego przejdziemy za chwilę. W kuchni wrzało jak w kotle czarownicy, a na główne danie miał być sarni udziec z rożna – bo wiadomo, że nic tak nie krzyczy „BOGHACTWO” jak syrka Bambiego. Do pilnowania paleniska wyznaczono Pietrka, kuchcika z ambicjami i zdolnością koncentracji przeciętnego gołębia.
Pietrek, zamiast obracać mięso na rożnie, siedział i marzył o zegarze. „Kółka, ciężarki, tyk-tyk”, powtarzał, śliniąc się na myśl, że gdzieś tam nad nim to całe ustrojstwo pracuje (w przeciwieństwie do niego). I tak pomiędzy jednym „tyk” a drugim doszedł do wniosku, że sarnia noga obróci się sama, a zegar na rynku czekał nie będzie.
Niestety, mięso miało inne plany. Spadło do ognia i zamieniło się w coś, co można by nazwać węglem, gdyby nie strach, że wywołamy działaczy górniczych z lasu (bo przecież w kopalni to oni nie siedzą). Kiedy Pietrek wrócił i zobaczył sarninę po katowicku, zrozumiał, że jego kariera kucharska stanie się za chwilę krótsza niż lista zasług Burmistrza. W akcie desperacji, ale i przebłysku prawdziwej natury, postanowił działać: pobiegł na pobliską łąkę i anektował dwa białe koziołki, po czym na mocy nadanej mu przez strach i bezczelność mianował je honorowymi sarnami oraz zaciągnął do kuchni.
Czytaj też: Poznański raj, białostockie piekło? Ten ranking miast wzbudził duże emocje
Koziołki, nie matołki
Koziołki nie były jednak matołkami i przy pierwszej okazji dały nogę w górę po ratuszowych schodach – aż na wieżę zegarową. Na szczycie spanikowane zrobiły to, co robią przestraszone zwierzęta, a echo hejnału wygrywanego przez kozie jelita poniosło się po rynku i dalej, aż do Krakowa, gdzie melodia jest wygrywana do dzisiaj w każde południe.
W Poznaniu natomiast Burmistrz, Wojewoda oraz inni goście zaczęli się tak śmiać, że prawie pospadali z rynku. Co było nie lada sztuką, bo ten nie znajdował się na żadnym podwyższeniu.
Koziołki zdjęto w końcu z wieży i zwrócono właścicielce, ubogiej wdowie, którą tak naprawdę był Don King, znany promotor bokserski. Don King posmarował komu trzeba, a reszcie zapłacił i załatwił, że w oficjalnych kronikach koziołki, zamiast prykać na wieży, to trykały się na niej rogami. Potem udzielił miastu licencji na wykorzystanie wizerunku „walecznych” zwierząt i na wieży zegarowej zamontowano tzw. mechanizm błazeński, czyli blaszane, trykające się głowami koziołki.
A Pietrek? Burmistrz darował mu porwanie, ale Kucharz oćwiczył go solidnie za zmarnowanie dobrej sarniny. Kuchcik nauczył się więc, że, po pierwsze, zbrodnia popłaca, a po drugie, znacznie więcej uchodzi na sucho w polityce niż w branży gastronomicznej.