Dawno, dawno temu żyli trzej bracia, Lech, Czech i Rus. Żyło im się dobrze, dostatnio i zgodnie (no przecież napisałem, że to było dawno). Prowadzili gospodarkę rabunkową, jak przystało na założycieli narodów.
To nie tak, że gospodarka rabunkowa jest zła. Nie jest, tylko nie można przesadzać z tym całym rabowaniem. Na tym polega odpowiedzialność. No, ale niestety akurat w miejscu, w którym żyło rodzeństwo, zasoby zaczęły się kurczyć. Ziemia dawała mniejsze plony, zwierzyna w lesie złośliwie przestała sama w sidła wpadać i nawet ryby nie brały, ale to akurat może być wina Lecha, który ciągle się śmiał z tego, jak Czech gada, i je płoszył.
Biada nam!
Usiedli więc bracia pod drzewem i zaczęli radzić, bo to było jeszcze przed chrztem Polski i nikt nie słyszał o cudownym rozmnażaniu wałówki. Pierwszy odezwał się najstarszy brat Rus:
– Jest nas, bracia, za dużo. Ziemia nie da rady wyżywić tylu chłopa, a nikt jeszcze nie wynalazł zakupów na dowóz. Oj, biada nam!
Jak się pewnie domyślacie, Rus nigdy nie był duszą towarzystwa.
– Masz rację, bracie, biada nam, ale co robić? – zapytał średni brat, Czech, znany z dociekliwości.
Trzeci brat powiercił się, pocmokał, zakręcił wąsem i rzecze:
– Musimy zapakować rodziny na wozy i wyruszyć w drogę w miejsce, gdzie nie zdążyliśmy jeszcze wszystkiego zeżreć – po czym dla porządku dodał: oj, biada nam! – ale bez przekonania.
Lech był najmłodszym z braci i słynął z tego, że zawsze znajdował jakieś rozwiązanie, chociaż niekoniecznie najlepsze.
Czytaj też: Krasnale, kwadrans wrocławski i kto tak naprawdę brał udział w libacji na skwerku
Po słowiańsku w mordę
Już po kilku tygodniach, czyli jak na Słowian całkiem szybko, bracia byli gotowi do wyprawy. Jeszcze tylko sprawdzić, czy gaz zakręcony, i godzinę po wyruszeniu wrócić, by upewnić się, że wrota od grodu na pewno zostały zamknięte.
Bracia razem z rodzinami, wojownikami, bydłem oraz dziećmi pośrodku wędrowali przez puszcze, góry i nieliczne osady. Na domiar złego w żadnej z osad nie było skupu butelek, co bywa problematyczne, kiedy się podróżuje w takiej ekipie.
W końcu Rus miał dosyć tułaczki, a poza tym okolica od dłuższego czasu nie usiłowała zjeść mu rodziny. Była w miarę płaska, żyzna i poprzecinana siecią rzek, nad którymi można siedzieć i się obcyndalać. To znaczy łowić ryby, żeby rodzina miała co do garnka włożyć.
Bracia popłakali chwilę, a na do widzenia dali sobie po słowiańsku w mordę. Buzi, oczywiście, po czym wyruszyli w drogę w okrojonym składzie.
Wędrowali tak od dłuższej chwili, kiedy nagle średni z braci stanął w miejscu i zastrzygł uszami. W powietrzu niósł się bowiem cudnej urody trel Słowaka.
– Słuchaj, bracie – rzecze Czech, a w jego oku rośnie łza wielkości knedla – oto przyszła pora na mnie, aby cię opuścić. Siądę sobie tu pod górą i posłucham pieśni. Zresztą sądzę, że to miejsce dobre i dla chmielu, i dla drożdży. Nie wiem jeszcze wprawdzie, co te słowa znaczą, ale czuję w kościach, że są ważne. Zupełnie nie jak „dostęp do morza”.
Lech na takie dictum kiwnął głową, przełknął ślinę, by powstrzymać drżenie brody, trzasnął brata w potylicę i dał nogę, nim Czech zdążył zareagować. Głębokie pokłady miłości braterskiej stały za tym gestem i tęsknił niezwykle za Czechem najmłodszy z rodzeństwa. Dlatego samotna wędrówka trwała jeszcze przez pół Polski.
Czytaj też: Legenda o św. Jakubie, czyli jak powstał Olsztyn (bo po co, do dzisiaj nie wiadomo)
A może orłan?
W końcu zatrzymał się Lech w gęstym lesie. Nie żeby las ten różnił się jakoś szczególnie od tego, przez który szedł od dobrych kilku miesięcy. To były jeszcze czasy, kiedy i drzew, i czasu ludzie mieli pod dostatkiem.
Uwagę Lecha zwróciła pewna szczególna jodła, która na tle nieba zarumienionego zachodzącym słońcem odcinała się ciemną i smukłą kolumną. Na drzewie było wielgachne gniazdo, a w gnieździe siedział największy kurczak, jakiego Lech miał okazję oglądać. Bydle było gigantyczne, w dodatku całkiem białe.
Wzruszył się ogromnie najmłodszy z braci, bo od razu poczuł więź z wielkim ptaszyskiem. Uznał, że kraina, w której żyją takie bestie, idealnie nadaje się na nową ojczyznę. Nazwał zwierzę orłem, a może orłanem? I uczynił z jego wizerunku na tle czerwonego nieba godło swego kraju. Nowej siedzibie nadał odganiazdową nazwę Gniezno (bardzo oryginalnie), a mieszkańców w przypływie skromności nazwał Lechitami.
Nieco później okazało się, że wielkie ptaki nie do końca rwą się do współpracy i średnio się niosą. To jednak świadczy tylko o tym, jak dobrze nadają się na symbol Polski.