Wprawdzie jarmark na Rathausplatz w Wiedniu wielokrotnie został okrzyknięty najpiękniejszym na świecie, jednak z wizyty tam zapamiętałam tylko sery. Jeden był niebieski (o smaku lawendy), drugi pomarańczowy (aromat trufli). Za dwa niewielkie kawałki zapłaciłam 120 euro. Szoku nie był w stanie złagodzić nawet grzany Aperol Spritz kupiony na pocieszenie.
Może moje doświadczenie było odosobnione. W końcu 150 stoisk jarmarku w Wiedniu przyciąga rocznie ponad trzy miliony odwiedzających. Natomiast w Wielkiej Brytanii, chociaż sezon dopiero się rozpoczął, w internecie już pojawiły się jarmarkowe „paragony grozy” – 6,50 (33 zł) funta za małe grzane wino, 9,50 (50 zł) za kiełbaskę, 16 (82 zł) za fish and chips. – To już nie to samo, co kiedyś – wzdychają przechodnie zaczepiani przez dziennikarzy.
Historia świątecznych jarmarków w Austrii i Niemczech sięga XIV w. – stragany z jedzeniem i rękodziełem w późnym średniowieczu rozstawiano po to, żeby ludzie mogli zaopatrzyć się w towary na święta. Z czasem zaczęły im towarzyszyć szopki bożonarodzeniowe i atrakcje dla dzieci. W końcu jarmarki przybrały uwielbianą dzisiaj formę: obowiązkowe grzane wino, pieczone migdały albo kasztany, lokalne rękodzieło, kolędy i kolorowe światełka. Portale prześcigają się w publikowaniu zestawień: „Dziesięć najpiękniejszych świątecznych jarmarków w Europie”, a na nich wciąż te same pozycje – w Norymberdze jest największy na świecie gar świątecznego ponczu (9 tys. litrów!), a w Pradze żywe owce, kozy i osiołki, którymi z pewnością zachwycą się dzieci. Te jarmarki co roku odwiedzają miliony osób. A wraz z nimi nieodzownie nadjeżdża czterech jeźdźców turystycznej apokalipsy, czyli tłumy, wysokie ceny, gorsza jakość towarów oraz rozczarowanie.