Dopiero dekadę temu, wraz z otwarciem wystawy polskiego wzornictwa w Muzeum Narodowym w Warszawie, doczekaliśmy się powszechnego uznania dla rodzimego dizajnu powojennego, późnych lat 50. i 60. – czyli lekkich mebli, ceramiki i porcelany o graficznych liniach i wyrazistej kolorystyce. Moda rozlała się szeroko, a osoby, które dotąd snobowały się na ten segment kultury – szczyciły się tym, że potrafią jako nieliczne dostrzec piękno w przedmiotach pochowanych w etażerkach i na strychach – przeżyły trudny moment.
Co dziś mogłoby im przywrócić tamto utracone poczucie osobności, wyjątkowości, wtajemniczenia? Jak zdystansować rywali w wyścigu po oryginalność? Weronika Roś, organizatorka aukcji dizajnu w Desie i autorka wystaw mających zaznajamiać nabywców z tym, co warte inwestowania niezależnie od tego, jak zawieją trendy, mówi o pogłębiającym się zainteresowaniu kupców i kolekcjonerów tzw. dizajnem ze świata. Jak zauważa, tej grupy już nie zadowoli to, co opatrzone.
Co zatem postawią w salonach i jadalniach? M.in. modernistyczne evergreeny, czyli smukłe, oszczędne w formie i dekoracji meble oraz akcesoria wytwarzane od lat powojennych do lat 70., ale produkowane po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Takie jak fotel Wassily autorstwa Marcela Breuera, wyprodukowany w latach 60. przez firmę Gavina (13 tys. euro), czy stolik z metalu i przydymionego szkła wymyślony także w latach 60. przez belgijskiego rzeźbiarza pochodzącego z rodziny złotników Willy’ego Ceysensa. Być może kolekcjonerzy zdecydują się na jakąś rzecz „no name”, tzn. nieprzypisaną do żadnej firmy ani nazwiska projektanta, którą można się pochwalić – np. lampę czy kinkiet ze szkła – tylko z uwagi na jej finezję czy jakiś detal. Albo na obiekt ironiczny, przykuwający uwagę, jak stołki z „pompowanego metalu” od lat reinterpretowane przez konceptualistę Oskara Ziętę.