Zanim błyśniemy sylwestrowym cekinem i lekką golizną, najchętniej byśmy chodzili wsunięci w śpiwory z wyciętymi otworami na buty typu walonki lub owinięci kocami. Bo taki mamy klimat. Tymczasem światowa moda narzuca zupełnie inny styl i inne obowiązki – od kilku miesięcy powoli, ale do przodu pcha po wybiegach i witrynach styl boho (skrót od bohemian). Co to takiego? Wolnościowe i kolorowe multi-kulti, które nazwane zostało na cześć Romów, stale w podróży po Europie, a przede wszystkim na cześć wyobrażenia o ich stylu życia, tak jawnie kontrastującego z osiadłym mieszczaństwem. Gdy jedni chcieli być piecuchami, innych ciągnęło w świat i zazdrośnie kopiowali, jak nie ten styl życia, to choćby ubierania się. Nazwa jest zresztą geograficzną nieścisłością, bo słowo „bohemian” dosłownie odsyła do Czech – ale kto by się tam przejmował, gdy w grę wchodzą luz, swoboda i niekonwencjonalność.
Boho to kolor, frędzle, ozdoby, błyskotki, spodnie z szeroką nogawką, koszule z szerokimi i nierzadko bufiastymi rękawami. No grzać to nie grzeje, chyba że serce. Wyjątkiem mogą być kozaki sięgające ponad kolano – to but, co warszawską słotę rozumie.
Kto ten stary-nowy trend obecnie lansuje? Przede wszystkim Chemena Kamali, nowa projektantka Chloé – jednego z domów mody, który podchwycił ten styl już na przełomie lat 60. i 70. XX w. Jego prekursorem na wybiegach był Karl Lagerfeld, znany z tego, że czujnie śledzi to, co nosi ulica, i wybrane zjawiska demonstruje w swoich kolekcjach. Dziś pewnie siedziałby na TikToku i Instagramie. Kamali proponuje wszelkiej maści falbany, w odcieniach zgaszonej cegły lub brzoskwini, kozaki, okulary przeciwsłoneczne z dotkniętymi kolorem szkłami. I oczywiście przekonuje, że w tym stylu chodzi o coś więcej niż same kroje.