Palmy umierają
Dlaczego palmy umierają w Los Angeles. Czy symbol miasta wytrzyma do igrzysk?
Z Miastem Aniołów kojarzą się niemal tak samo jak wielki napis reklamujący dzielnicę Hollywood czy charakterystyczna wieża na terenie studia filmowego braci Warner. Mało kto jednak wie, że nie są gatunkiem rdzennym dla tej części świata. Palmy, bo o nich mowa, przez lata stały się integralnym elementem popkulturowego pejzażu Los Angeles, zwłaszcza nadmorskich promenad. Wystąpiły w tysiącach filmów i seriali, trafiły na pocztówki i T-shirty. Po raz pierwszy posadzone tu przez katolickich misjonarzy na początku XIX w., powoli stają się przekleństwem mieszkańców tej prawie czteromilionowej metropolii. Kiedyś służyły głównie jako źródło liści do obchodów Wielkiej Nocy, potem przeobraziły się w dominujący gatunek w miejskim drzewostanie. Dzisiaj nie zaspokajają już potrzeb ani duchowych, ani komercyjnych. A przede wszystkim – klimatycznych.
Ile jest palm w Los Angeles – nikt dokładnie nie wie. Ostatni ich „spis powszechny” przeprowadzono w 1990 r., wyszło 75 tys. Dziś jest ich sporo mniej, bo palma (w Mieście Aniołów dominują trzy jej gatunki) nie jest wcale rośliną długowieczną. Przy kurczących się zasobach wodnych – co zresztą jest problemem całej Kalifornii – i coraz wyższych średnich temperaturach palmy nie są w stanie się nawodnić i przetrwać. Dlatego umierają, jedna po drugiej. Problemem jest też ich starość, przeszło wiek w jednym miejscu to maksimum tego, co są w stanie zaoferować w klimacie, z którego się nie wywodzą. Władze Los Angeles stoją więc przed ogromnym dylematem: co zrobić z palmami? Ratować czy wyciąć do końca? A może stare, umierające egzemplarze zastąpić nowymi?
To pytanie o tyle kluczowe, że palmy są, eufemistycznie mówiąc, niespecjalnie przydatne w dobie katastrofy klimatycznej. Nie tylko konsumują sporo wody, ale przede wszystkim nie dają cienia na chodnikach.