Dwie kompletne kolumny górują ponad ruinami świątyni Artemidy. Pozostałe zachowały się co najwyżej w połowie, ale dają wyobrażenie o układzie całości. Kilka strąconych kapiteli wyeksponowano nieopodal, pod daszkiem jak z działkowej altanki. Ich skala nie pozostawia jednak wątpliwości – było to ważne miejsce kultu.
Kiedy je oglądam, w okolicy nie ma żywej duszy. Wspięłam się na pobliskie wzgórze, żeby objąć wzrokiem większy kawałek krajobrazu. Czerwonawe skały, trochę zieleni; o obecności człowieka świadczą jedynie równe rzędy upraw. To spory kontrast z tym, czym Sardes, położony ok. 90 km na wschód od Izmiru i wybrzeża, był przez stulecia. Według Herodota miasto zostało założone przez Heraklidów, synów Heraklesa, którzy rządzili nim przez ponad 500 lat. W VI w. p.n.e. było stolicą państwa lidyjskiego, na którego czele stał Krezus – od czasów starożytnych po dziś dzień kojarzony z ogromnym bogactwem. Ten sam, który przed wyprawą przeciwko Persom miał zwrócić się do wyroczni delfickiej, a ta przepowiedziała mu upadek wielkiego państwa. Krezus źle zinterpretował jej słowa i wszczął wojnę. Przegrał ją i tak Sardes przeszło pod panowanie perskie. W 334 r. p.n.e. zostało podbite przez Aleksandra Wielkiego. Budowę świątyni Artemidy, której pozostałości podziwiam, rozpoczęto prawdopodobnie już po jego śmierci.
Około III w. p.n.e. do Sardes sprowadzono zaś Żydów; śladami ich obecności są ruiny największej starożytnej synagogi z pięknie zachowanymi mozaikami. Żydowska świątynia nie powstała jednak od zera, ale została wykrojona z kompleksu rzymskiego gimnazjonu i term (bo po Grekach nadeszli Rzymianie) – duża część również się zachowała. Kolumny, tympanon i solidne ściany tej budowli sprawiają na wskroś współczesne wrażenie, jakby były wariacją na temat antyku w parku rozrywki.