Turyści (nie)mile widziani
Turyści (nie)mile widziani. Powódź, wybuch wulkanu, tornado. Jechać czy nie jechać?
„Powodziowi turyści” – ten termin w ostatnich dniach coraz częściej pojawia się w mediach. To ludzie, którzy ściągają na zalewane tereny tylko po to, żeby popatrzeć; stają na wałach, cykają fotki. Służby apelują o zaprzestanie wycieczek, przestrzegają, że to niebezpieczne, a korki mogą utrudniać akcję ratunkową. Dziennikarze tłumaczą, że takie zachowanie to fascynacja cierpieniem i wyraz braku szacunku dla zrozpaczonych mieszkańców, którzy właśnie tracą dobytek życia. Z drugiej strony turyści masowo odwołują zaplanowane na Dolnym Śląsku urlopy, obozy szkolne, wyjazdy integracyjne. Boją się o swoje bezpieczeństwo.
Generalnie to nic nowego – ludzi ciągnie do miejsc dotkniętych kataklizmami. Takie wycieczki doczekały się nawet oddzielnej nazwy: disaster tourism, turystyka katastroficzna. W Nowym Orleanie nawet dziesięć lat po przejściu huraganu Katrina biura podróży oferowały zwiedzanie wciąż zniszczonych rejonów. W 2010 r., po wybuchu wulkanu Merapi w Indonezji, który zabił ponad 350 osób i przesiedlił 400 tys., można było pojechać na wycieczkę Jeepem po okolicy. Turyści oglądali zniszczone domy, spalone drzewa, robili zdjęcia zwałom pyłu. Mieszkańcy sprzedawali im napoje i przekąski. W 2011 r., kiedy tornado zdewastowało Joplin w stanie Missouri, zabijając 161 osób i niszcząc tysiące domów, lokalne biuro podróży stworzyło dla turystów mapę najbardziej dotkniętych miejsc.
Bo oglądanie zniszczonych przez żywioł miast czy wsi fascynuje, daje człowiekowi odczuć jego małość wobec potęgi natury. A już sama obecność turystów zapewnia przecież mieszkańcom regionu zarobki. „Kochani, ogromna tragedia nawiedziła ziemię kłodzką, ale nie całą!” – mówił niedawno burmistrz Polanicy-Zdroju i apelował, żeby nie odwoływać urlopów, bo drogi są przejezdne, woda czysta, a restauracje i hotele w pełnej gotowości.