Pisząc ten felieton, pozdrawiam państwa serdecznie z Sycylii. Niebo jest błękitne, słońce świeci zgodnie z oczekiwaniami, woda w morzu odświeżająca. Kuchnia sycylijska też nie rozczarowuje – kalmary, tuńczyki, mieczniki, oliwki, kapary, bakłażany, pomidory i cytrusy zachwycają. No i wina! Białe catarratto, grillo, inzolia, czerwone nero d’avola, frappato, nerello – zwykle nie są moimi ulubionymi, ale pite na miejscu smakują wyśmienicie bez wyjątku. Przywiezione do domu już tak przepyszne nie będą. Wiem, bo to ćwiczyłem przy okazji wielu wyjazdów. Obroni się kilka najlepszych – na Sycylii będą to wina z Etny, najmodniejszej dziś winiarskiej miejscówki w Italii. Cała reszta gra przede wszystkim w konkurencji wakacyjnej.
Winonaukowcy zbadali ten fenomen i doszli do kilku wniosków. Niektóre są banalne – wina nam bardziej smakują, gdy jesteśmy zrelaksowani, wyspani i patrzymy na błękitne morze. Inne – też mało rewolucyjne, co nie odbiera im trafności – w warunkach urlopowych szukamy przede wszystkim win lokalnych, które zagryzamy również lokalną, czyli najlepiej dopasowaną kuchnią. Latem sięgamy po najnowszy rocznik, zabutelkowany kilkanaście tygodni wcześniej, co popularnym winom z krajów turystycznych – lekkim, białym, wytrawnym i różowym – robi tylko dobrze. (Tymczasem na polskich półkach często pokutuje tych samych win rocznik starszy).
Ostatni wniosek najlepiej wyjaśnia syndrom win, które – jak mówią Anglosasi – „źle podróżują”. Na wyjazdach do krajów południowych, ale także np. do Moraw, Austrii czy Węgier, trafiamy w sam środek głęboko zakorzenionej, autentycznej kultury winiarskiej. I z lubością się w niej zanurzamy. Odkrywamy nowe szczepy i specjalności, pytamy o poradę i rekomendacje w winotekach, restauracjach, wine barach, odwiedzamy też często winnice.