Lektura „Traumalandu”, nowej książki prof. Michała Bilewicza, psychologa społecznego z Uniwersytetu Warszawskiego, nasuwa myśl o wciąż żywej potrzebie stworzenia narodowego genogramu. Autor stawia pytanie, na ile, podobnie jak inne straumatyzowane narody, jesteśmy skazani na ciągłe wracanie do trudnej historii, a także – co może ważniejsze – czy istnieje droga wyjścia z polskich lęków i osobliwie naszej nadwrażliwości.
Badania, które ukazały się niedawno w „Scientific Reports”, potwierdziły, że należymy do najbardziej straumatyzowanych społeczeństw na świecie, a odsetek osób z zespołem stresu pourazowego (PTSD) jest u nas zaskakująco wysoki. Ale nie dzieje się tak dlatego, że częściej od innych doświadczamy w życiu wydarzeń traumatycznych, takich jak kataklizm, groźny wypadek, porwanie, przemoc domowa, bycie ofiarą lub świadkiem napaści. Psychotraumatolodzy sugerują, że polska podatność na PTSD może mieć związek z nieprzepracowaną w rodzinach traumą jeszcze z czasów drugiej wojny światowej. Skutki traumy wojennej dają się więc zauważyć u wnuków, a nawet prawnuków osób, które przeżyły wojnę.
Dlatego praca z przeszłością wydaje się niezbędna zarówno dla dobra społecznego, jak i z pobudek indywidualnych, osobistych. Tylko jak to robić? Popularne poszukiwanie swoich korzeni i historii przodków kojarzy się głównie z przygotowywaniem drzew genealogicznych. A może należałoby rysować raczej tzw. genogramy. W gabinetach terapeutycznych łączy się to z uczciwą pracą nad emocjami związanymi z przeszłością. Z wielu badań wynika, że jeśli w rodzinach otwarcie mówi się o trudnych wydarzeniach, także odległych, to PTSD występuje rzadziej. W wielu polskich domach udaje się w ten sposób przerwać błędne koło międzypokoleniowego przekazywania traumy.