Zima jest do przetrwania
Zima jest do przetrwania! Trzeba tylko zadbać o światło. I ciepło
Gdyby w Polsce zimą świeciło nie jedno, a dwa słońca, to i tak dawałyby nam mniej energii, niż normalnie dostajemy latem. Wiemy to m.in. od specjalistów od fotowoltaiki, którzy potrafią skrupulatnie przeliczać energię słoneczną na różne jednostki złożone z wielu liter i cyfr. Oraz, rzecz jasna, na pieniądze.
Drugie słońce by się nam przydało, żeby zimą czerpać więcej światła, a z nim ciepło i witaminę D. Bez tego trudno oderwać się od rocznego rytmu, zgodnie z którym – jak twierdzi psycholog Miłosz Brzeziński – zima to nie czas na wielkie życiowe projekty, ale na przetrwanie. Oczywiście znajdą się wyjątki, ale w naszej szerokości geograficznej odczucie to jest dość powszechne. Być może jednak nie jesteśmy skazani na szarą, zimową egzystencję. Medycyna niesie rozwiązania, które choć częściowo pozwalają rozjaśnić jej mroki. Dosłownie, bo terapia światłem i ciepłem to wcale nie jest taki głupi pomysł.
Światło światłu oczywiście nierówne. Wysoko skuteczne lasery chirurgiczne wykorzystuje się np. do korygowania wzroku i jest to wspaniałe osiągnięcie współczesnej medycyny. Na drugim krańcu stoją stare urządzenia stosowane wciąż w wielu klinikach fizykoterapeutycznych, wykorzystywane np. do „stymulacji” kręgosłupa w razie dyskopatii, zwyrodnień itp. schorzeń, choć dużo bliżej im do placebo niż do prawdziwego lekarstwa, które radykalnie zmieniałoby nasz stan zdrowia. Gdzieś pośrodku znajdują się słynne w branży lampy na podczerwień. Wśród studentów taka technologia czasem budzi śmiech, ale szybko ustępuje, gdy okazuje się, że w sumie to nawet skuteczne, zwłaszcza w walce z różnymi drobnymi bólami.
Światło podczerwone wykorzystuje się głównie do podgrzewania tkanek. Energia musi być na tyle wysoka, by użytkownik wyraźnie odczuł efekt. Zresztą o zaletach światło- i ciepłolecznictwa doskonale wiemy już od starożytności. Ówczesny mistrz medycyny Galen nie wiedział, jak to działa, ale był pewien, że działa. Nie jest to więc metoda ani nowoczesna, ani błyskotliwa, a w przypadku promieni podczerwonych nie jest nawet efektowna, bo ludzkie oko z definicji ich nie wychwytuje. A jednak można z nich skorzystać.
A co z modnymi „saunami infrared”? To jeden z medyczno-wellnessowych trendów mijającego roku, ale czy działa? Jak nazwa wskazuje, człowiek siada w czymś na kształt pudełka i poddaje się bombardowaniu promieniami podczerwonymi. W przeciwieństwie do klasycznej sauny warunki są znośniejsze – temperatura wynosi 37–54 st. (w porównaniu z 70, a czasem i 100 st. w klasycznych fińskich saunach). Nie traci jednak efektywności, bo nie musi wykorzystywać powietrza jako nośnika energii – ciało nagrzewa się bezpośrednio od promieni podczerwonych, i to na 4–5 cm w głąb.
Podobny efekt można uzyskać poprzez gorącą kąpiel, choć sauna infrared ma kilka przewag. Po pierwsze, na dłuższą metę jest tańsza w eksploatacji, nie licząc samego zakupu (taki sprzęt kosztuje średnio kilka tysięcy złotych, ale już wizyta w gabinecie to zwykle suma dwucyfrowa, bliżej 10 niż 99 zł). Po drugie, to naprawdę działa – ciepło jest przyjemne, relaksujące i przydaje się do zwalczania np. tzw. punktów spustowych, czyli bolesnych miejsc na mięśniach, które miewa każdy z nas, choć może mało kto słyszał to pojęcie. Wielu ludzi błędnie przypisuje różne bóle chorym kręgosłupom, tymczasem często pochodzą one z przemęczonych, pospinanych mięśni. Można je rozluźniać masażami, ćwiczeniami, ale też właśnie za pomocą ciepła.
Przed zakupem lampy, solarnego koca (kolejny trend) czy wizytą w saunie warto jednak sprawdzić listę zaleceń, ale i przeciwwskazań do terapii ciepłem, bo z tego rodzaju terapii nie powinni korzystać pacjenci z nowotworami (nawet wyleczonymi), ciężkimi chorobami serca i wieloma innymi dolegliwościami. Jeśli jednak spełnia się kryteria, to seanse ze sztucznym słońcem mogą być ciekawą opcją spędzenia czasu i formą relaksu. Zwłaszcza zimą, gdy niebo zwykle jest zasnute chmurami, a o słońcu można tylko pomarzyć.