Jak przywita pięknie nas warszawski dzień? Pewnie kolejkami. I nie, nie cofnęliśmy się do czasów, w których Czesław Niemen skomponował „Sen o Warszawie”, a Marek Gaszyński napisał do tej melodii tekst (1966 r.). Przed najmodniejszymi kawiarniami i bistrami – nie tylko w Warszawie – od rana jest więcej głodnych niż stolików. Czasy, gdy tyleż gorącym, co sarkastycznym pytaniem w mediach społecznościowych było: czy jest kolejka do Manekina, stołecznego miejsca serwującego naleśniki, minęły (chociaż profil o dokładnie tej nazwie nadal obserwuje ponad 2 tys. osób). Kolejka została znormalizowana jako element wyjścia i jak była, tak jest. Naleśniki to żadna filozofia kulinarna, jednak nęcą jak wędkarz płotki w mazurskim jeziorze. Inne popularne bistra, pod którymi trzeba odstać od kilku do kilkudziesięciu nawet minut, serwują równie proste dania: racuchy, tosty, jajka we wszelkich formach. Hitem są też kanapki – tak, również z pastą z jajek. Pragmatyk pewnie by się zastanowił, dlaczego ludzie inwestują tyle czasu i pieniędzy w coś, co mogą mieć w domu szybciej i taniej.
Kiedyś w sieci krążył mem ze zdjęciem chłopaka z papierowym kubkiem kawy i tekstem: „Zamiast iść do Starbucksa, zrobię sobie kawę w domu, krzyknę głośno przekręcone swoje imię i podpalę pięciodolarowy banknot”. Był to oczywiście komentarz do zwyczajów panujących w tej kawiarni, która udaje kumpla, pisząc imię klienta na papierowym kubku i stosunku ceny do jakości napoju. Naszym polskim odpowiednikiem pewnie byłyby jagodzianki grozy, których cena w to inflacyjne lato potrafi dobić nawet do 30 zł.
Nie o rozsądek w posiłkach „na mieście” jednak chodzi, tylko o ekonomię przyjemności. Proste dania nie wymagają wysiłku w przygotowaniu ani w jedzeniu, bo nie trzeba wysłuchiwać monologów kelnerów na temat połączenia emulsji z chmurą czy akcentem.