Wszystko zaczęło się od… akumulatorów. Wraz z rozwojem motoryzacji pojawiła się potrzeba transportu żrącego kwasu do baterii. Rozwiązaniem okazały się miękkie worki polietylenowe wyściełane kwasoodporną folią. Na pomysł zastosowania takiego opakowania do wina wpadł Australijczyk Thomas Angove. Worek umieszczono w sztywnym kartonie, dodano praktyczny kranik. Był rok 1964, a wino w kartonie – bag-in-box, w skrócie BiB – natychmiast podbiło rynek.
W krajach dopiero uczących się wina, jakimi w latach 60. XX w. były Australia, Anglia i USA, a dziś jest Polska, wino w kartonie wydawało się techniczną nowinką. We Francji, Włoszech czy Hiszpanii proste trunki na co dzień zawsze jednak sprzedawało się luzem. Przyjeżdżasz do winiarza z własnymi butelkami lub baniaczkiem i lejesz dionizjak z kranu albo węża. Taki prosty no-name jest w sam raz na co dzień, a oszczędność jest niebagatelna – dziś w zachodnich marketach trudno jest kupić pijalne wino za mniej niż 2 euro butelka, tymczasem wino luzem kosztuje poniżej 1,20–1,50 euro za litr. Dopiero w erze winiarskiego snobizmu, czyli ostatnich 20 latach, konsumenci zaczęli wymagać wina w butelkach nawet na dolnej półce cenowej. Karton zaczęto utożsamiać z tanimi sikaczami, w których wyczuwano przysłowiowy „smak gumowego węża”, zaś jakość gwarantować miało jedynie butelkowanie przez producenta. „Mis en bouteille au domaine” – innych win nie kupujemy!
Dziś wino w kartonie wraca jednak do łask. Nieoczekiwanie na pomoc przyszła mu… ekologia. Jedną z największych bolączek winiarstwa jest astronomiczny ślad węglowy przy transporcie wina na duże odległości. Już teraz większość tanich win z RPA czy Australii przemierza oceany w wielkich zbiornikach i butelkowane jest dopiero w kraju odbioru, ale i tak transport drogowy wina w butelkach to ekologiczny dramat, zwłaszcza że wino w tym szkle pobędzie najwyżej kilka miesięcy.