Win naturalnych nie trzeba było wymyślać, były z nami od czasu, kiedy człowiek po raz pierwszy zerwał owoce dziko rosnącej winorośli i spostrzegł, że pozostawiony na parę dni sok miło uderza do głowy. Do fermentacji potrzebny jest tylko zawarty w gronach cukier oraz mnożące się samorodnie w przyrodzie drożdże. I tyle – nic dodać, nic ująć.
Potem przez stulecia winiarstwo obrastało coraz bardziej wymyślnymi technikami: wyselekcjonowanymi odmianami winogron, dębową albo akacjową beczką, siarkowaniem, klarowaniem, aż nastał wiek XX z jego straszliwą chemią i do wina zaczęto dodawać w majestacie przepisów (albo wbrew nim) ulepszacze: kwas, koncentrat, gumę arabską, mleko, mączkę rybną…
Wina chemiczne konsumentom smakowały, częściowo z braku innych, ale również dlatego, że były zawsze takie same, czyli poprawne i przewidywalne, jak koncernowe piwo albo cola. Akcja musiała jednak wywołać kontrakcję i grupa słusznie oburzonych ekscesami przemysłowego winiarstwa rozpoczęła rewolucję, która przeorała winomańską świadomość.
No dobrze, wina naturalne, czyli jakie? Genialny w swej prostocie termin nie ma uniwersalnej definicji. Wina naturalne chcą być ekologiczne i biodynamiczne (produkowane w harmonii z fazami księżyca i mikrobiomem winnicy). Ale też na tym nie poprzestają. Dla niektórych naturalizm to synonim „winiarstwa nieinterwencyjnego”: nie walimy chemii w winnicy ani w piwnicy, zamiast agresywnie wtłaczać wino w uniwersalne ramy stylistyczne – cabernet sauvignon zawsze w beczce, sauvignon blanc najczęściej o zapachu marakui – „towarzyszymy mu” w byciu sobą, pod dyktando dzikich drożdży z winnicy i „terroir” – geograficzno-przyrodniczego siedliska, wyrażającego się unikatowym smakiem wina.