Na Antarktydzie nie ma bieli. Gdy słońce jest za plecami, przed sobą ma się tylko cienie. Szarość jaśniejsza i głębsza, niemal czerń w miejscu, w które pada cień idącego, i tylko czasem wyświecone słońcem bruzdy lodu. Prócz szarości jest cisza. Mózg przyzwyczaja się do niej stopniowo. Brak dźwięków innych niż odgłos kroków na śniegu wywołuje i radość, i niepokój. Mózg lubi ciszę. Dowiedziono naukowo, że jest ona warunkiem, by połączenia neuronalne się regenerowały. Introwertycy – a Jacek Libucha do nich siebie zalicza – zwykle tęsknią do ciszy. Ale najpierw jest myślotok. Wracają sytuacje z życia i analizuje się je. Dlaczego kontrakt nie wyszedł pięć lat temu? Co takiego padło podczas rozmowy, że zniechęciło drugą stronę? Zaczyna się rozumieć – siebie, życie. I idzie się dalej. Z czasem myśli się wyciszają.
W kalendarzu to 55 dni. Ale na Antarktydzie nie ma dnia ani nocy. O tej porze roku słońce nie zachodzi, a jedynie zatacza koło nad głową idącego, jakby bez końca rysowało aureolę. Czasem człowiek czuje się w tym miejscu jak święty; szare krajobrazy bardziej przypominają księżycowe niż ziemskie, czubki Gór Thiela wyrastają na horyzoncie jak rozstawiona, absurdalna, wycięta z papieru dekoracja, a to daje wrażenie odrealnienia. Człowiek traci poczucie, gdzie jest. I po co.
Ale mózg cały czas pracuje jak komputer. Bo nawet mały błąd może kosztować życie – jak tamtego dnia, gdy Libucha ubrał się ciut za lekko. Było słońce, nie chciał się spocić. Gdy poczuł, że marznie, do planowego postoju brakowało już tylko 10 minut. Plan jest święty, więc zacisnął zęby. Gdy w końcu zatrzymał się na posiłek, z przerażeniem zauważył, że palce są już zbyt zgrabiałe, by mogły otworzyć zamek sań. Że nie może się dostać do ciepłego ubrania i termosu z herbatą.