NBA jest w żałobie. Przyjaciele i znajomi Bryanta z boiska, aniołowie stróże jego kariery, pracodawcy i odwieczni rywale, zapraszani do udziału we wspomnieniowych programach telewizyjnych mówią o nim drżącymi głosami, łykając łzy i wspominają szok na wieść o katastrofie śmigłowca, w której zginęli 41-letni Kobe, jego 13-letnia córka Gianna (zresztą świetnie zapowiadająca się koszykarka) oraz towarzyszący im znajomi ze świata młodzieżowego sportu.
Wśród młodego pokolenia zawodników NBA jakby puściła tama. Zamiast pozowania na self-made-manów, którzy nigdy nie mieli idoli, mówią: Kobe był dla nas wzorem. Takim samym, jakim dla wcześniejszych generacji byli Michael Jordan, Magic Johnson, Kareem Abdul-Jabbar, Wilt Chamberlain czy teraz LeBron James.
Bryant doskonale zdawał sobie sprawę, jaka jest siła oddziaływania i inspiracji boiskowych ikon, choć niekiedy irytujących trenerów egoizmem. Mówiąc wprost, dla biznesu pod nazwą NBA takie perły jak Bryant były i są na wagę złota. Biznes zresztą sowicie im to wynagradza – Kobe został multimilionerem nie tylko dzięki kontraktom z Lakers, ale i prywatnym umowom sponsorskim. Reklamodawcy odwrócili się od niego tylko raz – gdy w 2004 r. został oskarżony o napaść na tle seksualnym (sprawa skończyła się pozasądową ugodą, jednak z publicznych oświadczeń Bryanta wynikało, że przekroczył dozwolone granice). Ale szybko wrócili, policzywszy, że grzanie się w jego blasku oznacza wielocyfrowe zyski.
Drwiny z praw fizyki
Gra Kobego działała na wyobraźnię i na emocje, a lokalni spece od podsycania popularności NBA nie mogli przepuścić takiej okazji. Początki jego kariery przypadły na czasy, gdy NBA trwale zagościła w świadomości fanów koszykówki na świecie dzięki regularnym telewizyjnym transmisjom meczów, wzmocniona ofensywą Hollywood.