Spośród wielu nowozelandzkich wulkanów kilka należy do szczególnie aktywnych w ostatnich stuleciach. Olbrzymi Ruapehu eksploduje średnio co 50 lat, ale między tymi dużymi erupcjami rejestruje się kilkadziesiąt mniejszych. Inny olbrzym Ngauruhoe (zagrał Górę Przeznaczenia we „Władcy Pierścieni”) wcześniej budził się średnio co dziewięć lat, ale cztery dekady temu przysnął.
Czytaj także: Hawajski wulkan nie pozwala o sobie zapomnieć
Whaakari budzi się i przyciąga turystów
Mniej więcej w tym samym czasie drzemkę przerwał wystający z wody w odległości 50 km od wybrzeży Nowej Zelandii Whakaari, zwany też „Białą Wyspą” (ang. White Island). Od 1975 r. eksploduje regularnie, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na nabranie sił. W tym czasie wielokrotnie wyrzucał pióropusze pyłu i gazów na wysokość 10 km oraz bombardował ocean odłamkami świeżo zastygłej lawy.
Do takiej erupcji – niewielkiej w porównaniu z innymi – doszło w poniedziałek, kiedy w kraterze znajdowało się 47 turystów. Sześciu z nich nie żyje, ośmiu jest poszukiwanych (stan na wtorkowe południe), a większość spośród ocalałych przebywa w szpitalach z ciężkimi poparzeniami i część z nich walczy o życie.
Wulkan w wybuchowym nastroju
Dopóki Whakaari spał przez wiele dekad, nie wzbudzał dużego zainteresowania. Dopiero kiedy się obudził w połowie lat 70. XX w., stał się atrakcją turystyczną, początkowo niewielką, z czasem olbrzymią. W ostatnich latach odwiedzało go średnio 20 tys. ludzi rocznie. Przypływali niedużymi statkami i przylatywali helikopterami. Obie usługi oferowały lokalne agencje turystyczne. Pobyt na stożku, tworzącym wyspę o średnicy 2 km i maksymalnej wysokości 321 m, trwał około godziny. W tym czasie turyści mogli zejść z przewodnikiem do krateru i obserwować rozmaite zjawiska wulkaniczne, przede wszystkim wyziewy gazów takich jak dwutlenek węgla, dwutlenek siarki i para wodna.
Czytaj także: Wulkany pełne skarbów
Kamery, sejsmograf, mikrofon. Inwigilacja wulkanu to wciąż za mało
Jak wszystkie czynne nowozelandzkie wulkany Whakaari jest regularnie badany przez naukowców i stale monitorowany przez służbę geofizyczną. Zainstalowano tu trzy kamery obserwujące wnętrze krateru, jest też sejsmograf rejestrujący drżenia skorupy ziemskiej oraz mikrofon podsłuchujący wewnętrzne życie wielkiej, utworzonej z lawy i popiołu góry, której dwie trzecie skrywa się pod powierzchnią oceanu. Jest to standardowa aparatura wykorzystywana na całym świecie do inwigilacji wulkanów. Dodatkowo raz na trzy miesiące pobierane są próbki wody, gazów i gleby oraz wykonywane są pomiary deformacji gruntu. Na tej podstawie można z dość dużą precyzją określić, w jakim nastroju jest wulkan i czy jego skłonność do wybuchu wzrosła, czy też zmalała. W listopadzie wulkanolodzy z Nowej Zelandii podnieśli dla Whakaari poziom zagrożenia z jedynki na dwójkę w skali od zera do pięciu, co m.in. oznaczało „potencjalne ryzyko erupcji”.
Apetyt na dreszcze – turystyka wulkaniczna rozkwita
To jednak nie zniechęciło turystów. Dlaczego? Zapewne wykaże to śledztwo. Być może część z nich po prostu nie śledziła komunikatów wulkanologicznych, być może zaufali biurom turystycznym, że zagrożenie jest znikome. Warto zwrócić uwagę, że w ostatnich latach przybywa osób szukających takich właśnie „spotkań trzeciego stopnia” z naturą.
Zjawisko analizowała niedawno Amy Donovan, geografka z Uniwersytetu w Cambridge. Według niej pogoń za wrażeniami – i selfie z wulkanem podczas erupcji w tle – nasiliła się do tego stopnia, że np. na Islandii służby geofizyczne mają dylemat, czy informować wszem wobec o dużym ryzyku erupcji, czy też nie. Z jednej strony trzeba przecież ostrzec wszystkich mieszkańców, z drugiej – każdy taki komunikat, jak się okazuje, ściąga falę turystów z całego świata, z których część nie zadowoli się obejrzeniem z bezpiecznej odległości wspaniałego spektaklu natury, ale zechce go doświadczyć z bliska.
Naprzeciw tej potrzebie wychodzą zresztą biura turystyczne. Donovan znalazła takie, które proponowało parodniową wycieczkę do miejsc, gdzie można „poczuć, jak żyje wulkan, prawie dotknąć gorącej wulkanicznej lawy i zobaczyć z bliska chmurę pyłów”.
Czytaj także: Wakacje z wybuchami