Dyskusje czy publikacje poświęcone skutkom katastrofy klimatycznej należałoby poprzedzać ostrzeżeniem: „uwaga, zagłębianie się w temat grozi gorszym samopoczuciem”. Bo co może zrobić pojedynczy mieszkaniec planety? Sam apokalipsy przecież nie zatrzyma. Szacuje się, że liczba medialnych doniesień na temat kryzysu klimatycznego od 2007 r. wzrosła o 78 proc., a liczba powiązanych publikacji naukowych i akademickich w międzyczasie się potroiła. Wszystkie są względnie ponure.
Kolejne raporty Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) też nie niosą pocieszenia, przeciwnie. Ostatni dotyczy kriosfery (zanika) i poziomu wód w oceanach (jest coraz wyższy). Wnioski? Świat tonie. A my z nim. Tempo zmian zawsze jest „zastraszające”, a sytuacja „bezprecedensowa” i „prawie nieodwracalna”. Żeby jeszcze ten obrazek zaciemnić, zaznaczmy, że dane IPCC i innych uznanych ośrodków są ostrożne. Należy więc domniemywać, że perspektywy są gorsze niż te oficjalnie prezentowane.
Nie czas na dzieci
Emocjonalny, alarmistyczny język to nie przejawy fanaberii, ale uczciwości – taki jest stan rzeczy. Na marginesie dyskusji o tym, jak zmienia i nagrzewa się Ziemia, toczy się więc debata na temat używanej przez naukowców i media terminologii. „Globalne ocieplenie” nie robi już na odbiorcach wrażenia, a „zmiany klimatyczne” brzmią neutralnie, łagodnie. Wiele pism informuje więc o „kryzysie” albo „katastrofie”. „Chcemy mieć pewność, że wyrażamy się precyzyjnym, naukowym językiem i że w tak istotnej sprawie komunikujemy się z czytelnikiem w możliwie jasny sposób” – oświadczyła Katharine Viner, redaktor naczelna „Guardiana”, a z nią inni wydawcy na świecie.