Ludzie i style

Dlaczego Tinder to już raczej gra niż aplikacja randkowa

Tinder to dziś najpopularniejsza aplikacja randkowa na telefon. Tinder to dziś najpopularniejsza aplikacja randkowa na telefon. Forum
Od chwili powstania w 2013 r. Tinder przeszedł ewolucję – aplikacja bardziej niż serwis randkowy przypomina grę, której model działania oparty jest na zakupach albo subskrypcji.

O tym, że miłość jest jak skomplikowana gra, wie każdy, kto przeżył koszmar pierwszych randek, odliczania czasu do kolejnego telefonu i rozważań nad tym, ile spotkań w tygodniu to za dużo. W świecie randkowych aplikacji internetowych miłość nie przypomina gry już tylko metaforycznie – wręcz przeciwnie, zaczyna działać na dokładnie takich samych zasadach.

Tinder to dziś najpopularniejsza aplikacja randkowa na telefon. Założenie jest proste – przeglądamy profile kolejnych osób. Jeśli nam się spodobają, przesuwamy zdjęcie palcem w prawo, jeśli nie – w lewo. Jeśli dwie osoby przesuną nawzajem swoje zdjęcia w prawo – brawo, mamy parę, która może rozmawiać i umówić się na randkę. Tak to wygląda w dużym skrócie. Ale od chwili powstania w 2013 r. Tinder przeszedł ewolucję – aplikacja bardziej niż serwis randkowy przypomina grę, której model działania oparty jest na zakupach albo subskrypcji.

Czytaj także: Aplikacje randkowe zmieniają język miłości

Darmowe aplikacje, ale płatne usługi

Schemat mikropłatności to najpopularniejszy sposób na wyciąganie pieniędzy od użytkowników aplikacji internetowych. Niezależnie od tego, czy ściągamy aplikację do randkowania, taką, która monitoruje nasze posiłki, czy grę logiczną, z której korzystamy dla odstresowania – zasada działania zawsze jest podobna. Samo pobranie aplikacji jest darmowe, tak jak jej najbardziej podstawowe funkcje. Jeśli jednak chcemy wykorzystać pełne spektrum możliwości – musimy zapłacić. Gry skłaniają zwykle do zakupu zasobów, które pozwalają przyspieszyć albo dają zwycięstwo. Często trzeba dopłacić za brak reklam czy kontynuowanie gry bez oczekiwania na kolejną ewentualną wygraną. W przypadku aplikacji, które mają nas wesprzeć w codziennym życiu, płatności zwykle obejmują dodatkowe opcje, raporty itd.

Darmowa aplikacja działa, ale zwykle kusi niewielkimi – pojedynczymi lub subskrypcyjnymi – opłatami, które mają podnieść nasz komfort. Abonament w Spotify pozwala słuchać muzyki bez reklam. YouTube płacącym oferuje dodatkowe treści i możliwość pobierania materiałów. Pozwala też odtwarzać filmy nawet wtedy, gdy zgaśnie ekran telefonu. To jedna z najbardziej irytujących cech aplikacji, która za 24 zł miesięcznie może już nam nie uprzykrzać życia.

Aplikacje kuszą niskimi opłatami. Zwykle kupujemy dostęp do dalszego ciągu gry czy fikcyjną walutę, którą możemy przeznaczyć np. na lifting swojego profilu – a to mały wydatek. Nie widzimy pieniędzy, wyrażamy tylko zgodę na pobranie kwoty z konta. Często dopiero po czasie okazuje się, że najbardziej zatwardziali gracze wydają w takim systemie całkiem spore pieniądze. To nie hazard, ale z punktu widzenia twórców aplikacji – doskonałe źródło dochodów bazujące na podobnych mechanizmach psychologicznych.

Czytaj także: Apki, które nas uzależnią

Tinder zwiększa szansę na miłosną wygraną

Dziś na Tinderze – zupełnie jak w grze – można podnieść swoje szanse na miłosną wygraną głównie dzięki pieniądzom. Aplikacja oferuje dwa pakiety: Tinder Plus (88 zł za miesiąc) i Tinder Gold (134 zł). Oba pozwalają dotrzeć do informacji, które zazwyczaj są niedostępne. A dodatkowo ukryć część własnych danych. To niejedyny sposób, by zwiększyć swoje szanse – za 4 zł możemy kupić pięć „boostów”, dzięki którym przez 30 minut znajdziemy się na ekranach wszystkich użytkowników w okolicy.

Sam wygląd aplikacji na każdym kroku zachęca do zakupów. Od momentu założenia konta użytkownik jest kuszony możliwością podejrzenia, kto był nim zainteresowany, dostępem do dodatkowych danych czy poszerzeniem ustawień prywatności. Inne usługi dają szansę, że zainteresują się nami użytkownicy na całym świecie. A na tym wachlarz możliwości się nie kończy.

Czytaj także: Kto flirtuje w internecie?

Aplikacje randkowe (i nie tylko), podstępni szantażyści

Tinder nie jest jedyną aplikacją randkową stosującą takie formy płatności. Dziś to już właściwie norma. Dlaczego ludzie płacą za profile premium? Po pierwsze, zmusza ich do tego sama aplikacja, bo nieustannie proponuje dodatkowe opcje. Aplikacje są bardziej namolne niż sprzedawcy garnków. Ostatecznie można się zdecydować na zakup subskrypcji tylko po to, by pozbyć się takich reklam. Oczywiście w chwili, gdy wykupi się pakiet podstawowy, aplikacja zachęca do poszerzenia go. Takie praktyki noszą nazwę „dark design patterns” (podstępne wzorce projektowe) – aplikacja jest tak zaprojektowana, by uprzykrzać doświadczenie użytkowania. Chyba że zapłacimy. W ten sposób apka upodabnia się do szantażysty, który straszy niepowodzeniem, jeśli poprzestaniemy na darmowej wersji.

Tinder już od dawna jest grą o bardzo jasnych zasadach. W sieci ogłaszają się ludzie, którzy profesjonalnie piszą ciekawe opisy na profile. Na dziesiątkach stron użytkownicy znajdą porady, jakie wybrać zdjęcia, jakie hobby zaprezentować, a nawet jakie zdanie napisać jako pierwsze w konwersacji. Choć aplikacja polega na poszukiwaniu zainteresowania od pierwszego wejrzenia, użytkownicy są gotowi na wszystko, by to pierwsze wejrzenie ciut zmanipulować. Opłata za to, by zwiększyć zasięg swoich poszukiwań czy szansę na udane połączenie, wydaje się nawet logiczna. Ostatecznie chodzi o to, żeby wygrać – znaleźć po drugiej stronie kogoś, komu spodobamy się ze wzajemnością.

Tinder gra zarazem na naszej ciekawości. Najdroższa funkcja daje wgląd w całą galerię osób, którym się spodobaliśmy (nawet jeśli one nie spodobały się nam). Któż nie ulegnie pokusie, by się dowiedzieć, komu wydał się atrakcyjny? Kto nie spojrzy łaskawym okiem na kogoś, kto wcześniej okazał mu zainteresowanie? W ten sposób reklamowana przez Tindera metoda szukania drugiej połówki na podstawie pierwszego wrażenia zaczyna się komplikować.

Agata Passent: Tinder niespodzianka

Nie istnieje coś takiego jak darmowa aplikacja

Teoretycznie nie powinno nas dziwić, że ludzie płacą za aplikacje randkowe – płatne serwisy tego typu funkcjonują w sieci od co najmniej połowy lat dwutysięcznych. Tyle że płacąc Tinderowi, stajemy się zarazem jego klientem i towarem. Płacimy za to, by kogoś znaleźć, ale też za ekspozycję. Nie tylko my mamy zatem szansę na „zwycięstwo”, ale i Tinder staje się atrakcyjniejszy. Zamienia się dosłownie w wielkie targowisko: niezależnie od tego, na ile randek udało nam się pójść, i tak jesteśmy przegrani. Bo Tinder nie płaci nam absolutnie nic, my zaś napędzamy popularność aplikacji i jeszcze do tego dopłacamy!

Słynne powiedzenie Miltona Friedmana: „Nie istnieje coś takiego jak darmowe obiady”, można dziś spokojnie sparafrazować: „Nie istnieje coś takiego jak darmowa aplikacja”. Niezależnie od tego, czy chcemy słuchać muzyki, oglądać filmy, grać w prostą grę logiczną czy szukać miłości – prędzej czy później twórcy aplikacji wyciągną ręce po nasze pieniądze. A my chętnie im je damy. Choć – jak zauważają ci, którzy grają w Tindera – zwycięstwo to dopiero początek drogi. Czy szuka się związku na całe życie, czy przygody na jedną noc, żaden płatny pakiet nie zapewni powodzenia na pierwszej randce. Tu gra zaczyna się na nowo.

Czytaj także: „Wyświetlono wiadomość”. Dlaczego tak przygnębia brak odpowiedzi

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Trump bierze Biały Dom, u Harris nastroje minorowe. Dlaczego cud się nie zdarzył?

Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, wygrał we wszystkich stanach swingujących. Republikanie przejmą poza tym większość w Senacie. Co zadecydowało o takim wyniku wyborów?

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
06.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną