Średnio zorientowany sportowy kibic żyje od mniej więcej półtora tygodnia w przeświadczeniu, że nasza koszykówka dumnie wstała z kolan. Jeśli chodzi o mistrzostwa świata, od 52 lat znajdowaliśmy się w poczekalni, ale okres posuchy się skończył. Jesienią zagramy w doborowym towarzystwie, bowiem tytuł najlepszej reprezentacji na świecie wciąż wiele znaczy, o czym świadczy choćby to, że turniej rozgrywany jest – wzorem piłkarskiego mundialu – raz na cztery lata, a jako niekolidujący z kalendarzem zawodowej ligi NBA przyciąga grające tam gwiazdy. Na dowód odrodzenia polskiej koszykówki podawano pokonanie w decydującym o awansie wyjazdowym meczu Chorwacji, która, jak wiadomo, cierpi na przesyt talentów w tej dziedzinie. Chwalono również polski hart ducha, gdyż potrafiliśmy wygrać, mimo że pierwszych 14 punktów w meczu zdobyli Chorwaci.
Radość była tak wielka, a kreślone wizje rozwoju polskiej koszykówki tak śmiałe, że małym drukiem przypominano mający niebagatelne dla awansu znaczenie splot okoliczności. Koszykarscy działacze, podobnie zresztą jak futbolowi, doszli niedawno do wniosku, że udział w mistrzostwach należy w miarę możliwości egalitaryzować. Grono uczestników poszerzono więc z 24 do 32. Ponadto w wyrównywaniu szans na boisku między średniakami a nieosiągalnymi dla nich do tej pory reprezentacjami z wysokiej półki pomógł konflikt władz światowej koszykówki z dużym klubowym biznesem. Najlepsi – grający w NBA oraz w zespołach występujących w elitarnej Eurolidze – nie dostawali od swoich pracodawców wolnego na czas kwalifikacyjnych spotkań. Dlatego Litwa czy Chorwacja, z którymi graliśmy w grupie, to były właściwie reprezentacje B, a nawet C. Rezerwowa Litwa ograła Polskę bez problemu. Ale Chorwatom już się nie udało.
Przysługa za przysługę
Bardziej wyrobiony koszykarsko kibic mógłby skojarzyć: ten awans jest logiczny, w końcu 9 lat temu polska młodzież, konkretnie rzecz biorąc reprezentacja U-17, zdobyła wicemistrzostwo świata, przegrywając w finale z Amerykanami, którzy, jak powszechnie wiadomo, pochodzą z innej koszykarsko planety, a właściwie – z kosmosu.