Miłośnicy japońskiej animacji w zasadzie nie mają powodów do narzekania – dzięki serwisom, takim jak Netflix czy Amazon Prime, można być na bieżąco z najnowszymi serialami. Gorzej z filmami – pełnometrażowe anime trafia do polskich kin od święta. Wprawdzie na ekranach gości właśnie „Mirai” w reżyserii Mamoru Hosody, ale to wyjątek – polscy dystrybutorzy preferują trójwymiarowe animacje, do których można dorzucić celebrycką obsadę dubbingu i pełne aluzji żarty w stylu „Shreka”.
Na tym bezrybiu pewną pociechą stają się zachodnie adaptacje japońskich komiksów i animacji, takie jak wzbudzający kontrowersje „Ghost in the Shell” ze Scarlett Johansson z 2017 r. czy mająca premierę 14 lutego „Alita: Battle Angel” na podstawie wydanego również w Polsce komiksu Yukito Kishiro. Nad „Alitą”, opowieścią o cybernetycznej wojowniczce z futurystycznych slumsów, od prawie dwóch dekad pracował James Cameron; w 2000 r. stworzył zainspirowany nią serial „Cień anioła”, ale droga do pełnoprawnej ekranizacji była długa – twórca „Titanica” zawsze miał coś innego do roboty (np. „Avatara” w rewolucyjnym 3D). W końcu przekazał swój scenariusz i stołek reżysera Robertowi Rodriguezowi, a sam zajął stanowisko producenta. Ale skąd w ogóle wziął się pomysł, żeby zrobić film na podstawie mangi?
Duch wymiany kulturowej
W latach 90. japońska animacja (razem z konsolami i grami wideo) podbijała Zachód, wypełniając rozmaite nisze. Serial „Sailor Moon” („Czarodziejka z Księżyca”) ze swoimi silnymi bohaterkami wyprzedził modę na „girl power”. Filmy takie jak „Akira”, „Ninja Scroll” czy „Ghost in the Shell” pokazywały, że animacja może być dla dorosłych i robić rzeczy, o jakich nie śniło się w Hollywood.