Sieciówki całkowicie przemeblowały w ciągu 20 lat rynek mody. Zdaniem wielu wręcz go zdemolowały. Efekt? Pozornie same zalety. Proponują rzeczy aktualne. Błyskawicznie reagują na nowości i są w stanie dostarczyć je w dwa tygodnie, licząc od pomysłu na ubranie do momentu pojawienia się go w sklepie. Oferują rzeczy potrzebne na każdą okazję – na wielkie wyjścia, do pracy, na siłownię. Ale też i zupełne niepotrzebne, by kupić dla kaprysu czy zabawy. Wszak fashion is fun, jak głosi ich naczelne hasło. Stąd rekordziści kuszą już nie dwiema czy czterema kolekcjami w roku, tylko 52 mikrosezonami. No i są wszędzie.
Sieciówki to wszechobecne, bardzo bogate molochy. Największy z nich, znany z Zary hiszpański koncern Inditex, ma ponad 7 tys. salonów i blisko 30 mld dol. obrotu rocznie. Szwedzka grupa H&M zatrudnia ponad 160 tys. osób, a jej obroty sięgają 19 mld dol. Japońskie Uniqlo, trzecia największa dziś sieciowa marka, a przy okazji najbardziej ekspansywna – ma ponad 2 tys. salonów i ponad 14 mld przychodów.
Oprócz nich liczą się dziesiątki mniejszych, brytyjskich, amerykańskich, niemieckich czy hiszpańskich. W Polsce zaś to przede wszystkim LPP, skupiające m.in. flagowy Reserved – ponad 1,7 tys. salonów, od Londynu po Irkuck. Przyzwyczajeni do nieco wyższych standardów Francuzi i Włosi na tym rynku radzą sobie wyraźnie gorzej. Im jednak zostawiono niemal monopol na dobra luksusowe. Sieciówki bowiem, i to ich największa zaleta w oczach klientów, są tanie. I pozwoliły milionom niezamożnych osób modnie się ubrać.
Oczywiście ważna jest oprawa. To dlatego w 2011 r. właściciel Inditexu, dziś najbogatszy Europejczyk Amancio Ortega, kupił pod Zarę lokal na Manhattanie o powierzchni 3,6 tys. m kw., płacąc zań 324 mln dol. i ustanawiając tym samym rekord w historii Ameryki.