Dzieje cywilizacji można opowiadać z różnych perspektyw: walki klas, odkryć i wynalazków, rozwoju gospodarki, a nawet ewolucji w utrzymaniu czystości. Ja opowiem ją skrótowo z perspektywy… portretu. Epoka pierwsza była najdłuższa, liczona w stuleciach, a nawet tysiącleciach. Wówczas portrety tworzyli twórcy. Wszelacy. Malarze, graficy, rzeźbiarze. Od przejmujących wizerunków Echnatona i jego żony Nefertiti z XIV w. p.n.e., przez Dürera, Goyę, po Modiglianiego czy Fridę Kahlo. Zresztą długo by wymieniać. Portrety miały być świadectwem epoki i kunsztu artysty, a przede wszystkim zajmującą opowieścią o portretowanym, kimkolwiek by był: włóczęgą, królem, samym twórcą.
Tę ewoluującą, zróżnicowaną, ale zawsze opartą na tych samych regułach (piękna, prawdy, a trochę i dobra) tendencję zakończyły dwa wydarzenia. Od strony formalnej – wynalazek fotografii, pozwalający ominąć etap żmudnej pracy. Zaś od strony wartości – przybierający na sile gdzieś od przełomu XIX i XX w. rozwój wszelkich „izmów”. Malarze wprawdzie nadal malowali portrety, ale już nie po to, by upamiętnić, ale raczej, by wyrazić własną duszę. W ten sposób zaczął się drugi etap rozwoju cywilizacji, której symbolem stał się wizerunek utrwalany za pomocą obiektywu, a fotografujący stawał się równie ważny jak fotografowany.
Urok zdjęć
I od tego granicznego momentu zaczyna się też pierwsza z berlińskich wystaw – „Kunstler Komplex”, gromadząca kilkaset fotograficznych portretów artystów tworzących w XX i XXI w. Warto przypomnieć, że w czasach sprzed upowszechnienia medium fotografii swoje wybujałe ego malarze zadowalali, malując autoportrety. Dzięki ich egotyzmowi dziś możemy cieszyć oczy takimi arcydziełami, jak kilkadziesiąt wizerunków własnych Rembrandta, „Autoportret z obciętym uchem” van Gogha, a w Polsce dumną serią Jacka Malczewskiego czy wspaniałymi pracami Wyspiańskiego, Wyczółkowskiego i Boznańskiej.