MARCIN PIĄTEK: – Po co w garażu teamu Formuły 1 stetoskop?
MARK PRIESTLEY: – Każdy zespół kombinuje, jak z sekund w pit-stopach ukraść, ile się da. Weźmy tankowanie, w moich czasach (Priestley pracował dla McLarena w latach 2000–09 – red.) wyglądało następująco: po napełnieniu baku zamykał się zawór, potem zapalały się zielone kontrolki, a dopiero wtedy członek ekipy obsługujący wąż z paliwem mógł zwolnić blokady i odłączyć dyszę. Straszne marnotrawstwo czasu.
No, ale co z tym stetoskopem?
Jego koniec, który zwykle lekarz przykłada nam do piersi, podłączyliśmy do dyszy. Członek ekipy tankujący paliwo miał przewód stetoskopu poprowadzony dyskretnie pod kombinezonem i nasłuchiwał odgłosów silniczka zamykającego zawór. Gdy je usłyszał, odłączał dyszę. Właściwie w tym samym momencie, gdy zapalały się zielone kontrolki sygnalizujące koniec tankowania.
Ile w ten sposób zyskiwaliście?
Około sekundy.
Szmat czasu.
Niejeden wyścig wygraliśmy dzięki temu, że podczas zmiany opon i tankowania wszystko poszło jak w zegarku. Pogoń za innowacjami, które pomagały nam zyskać przewagę nad konkurencją, była fascynująca. W moich czasach w Formule 1 wciąż sponsorami były koncerny tytoniowe, zespoły miały tyle pieniędzy, że dosłownie nie wiedziały, na co je wydać.
Kiedyś wynajęliście helikopter, który miał usunąć z toru kałuże wody, bo potrzebowaliście suchej nawierzchni do testów.
Ktoś rzucił ten pomysł w przekonaniu, że to nie przejdzie, a za pół godziny helikopter latał nad torem, usiłując zdmuchnąć z niego wodę. Bez skutku, bo z powrotem opadała (śmiech). Formuła 1 zafascynowała mnie dlatego, że w tym świecie we wtorek wpadałeś na pomysł mogący usprawnić bolid albo naszą pracę jako załogi serwisowej, a podczas weekendu ta nowinka była już testowana!