Kilka godzin temu posłowie Parlamentu Europejskiego nie udzielili Komisji Prawnej (JURI) mandatu, by negocjować dalej przepisy nowej Dyrektywy prawnoautorskiej. Oznacza to też, że większość posłów odrzuciła kontrowersyjne propozycje forsowane przez Axela Vossa, posła sprawozdawcę Dyrektywy – w szczególności przepisy dotyczące filtrowania treści oraz nowych praw dla wydawców.
Jak za czasów ACTA
Głosowanie poprzedziła debata medialna, która od czasu ostatniego głosowania – w Komisji JURI 20 czerwca – rozgrzała się do czerwoności. Wczoraj Wikipedia w Polsce i kilku innych krajach europejskich wygasła na znak protestu. Równocześnie Paul McCartney, na co dzień nieobecny w debatach politycznych, wysłał do Parlamentu Europejskiego list popierający propozycję JURI. Hasztag #acta2 trenduje na Twitterze, memy są produkowane już nawet przez Komisję Europejską, powróciła narracja o walce z piractwem. Jest jak 5 lat temu, za czasów ACTA.
W Polsce coraz głośniej o sprawach cyfrowych
Sytuacja jest szczególnie zaskakująca w Polsce. Przez ponad dwa lata trwania procesu legislacyjnego debata publiczna była u nas ograniczona do niewielkich wydarzeń eksperckich i pojedynczych, ograniczonych do minimum konsultacji organizowanych przez MKiDN. Dwa tygodnie temu Polska przeżyła copyrajtowe przebudzenie. „Dziennik Gazeta Polska” opublikował cztery strony materiału prezentującego popierany przez wydawców prasy projekt, okraszony wielkim zdjęciem maski Anonymous, symbolu protestów przeciw ACTA. W kilkunastu polskich miastach odbyły się protesty – niewielkie, ale znaczące – wspierane zarówno przez Kukiz ′15 i partię Wolność, jak i Jana Śpiewaka i Zielonych. Komisja Europejska zaczęła bronić swoich propozycji – po raz pierwszy od dwóch lat – z pomocą memów, emotikonów i slangu internetowego, starając się puścić oko do internautów. Wreszcie – i jest to znak czasów – wszystkie strony zajmują się obalaniem mitów, a poglądy krytyczne są natychmiast określane jako manipulacja, dezinformacja i fake news.
Podobne protesty nie odbywają się w Niemczech czy we Francji ani nawet w Brukseli. Po raz kolejny jesteśmy fenomenem na skalę europejską – wśród polskich internautów przebudził się duch troski o sprawy cyfrowe. Zwolennicy Dyrektywy próbują zdyskredytować społeczne oburzenie, wytykając internautom np. brak znajomości jej szczegółowych zapisów. Ale obiegowe hasło „zabiorą Wam Wasze memy” bardzo dobrze oddaje – oczywiście w uproszczony sposób – ryzyko związane z nowymi przepisami.
Czytaj także: A jak Ty byś naprawił prawo autorskie?
Powrót narracji antypirackiej
W toczącej się w ostatnich dniach w Polsce debacie jeszcze bardziej niepokojąca jest próba zdyskredytowania organizacji społecznych i zignorowania wszystkich argumentów dotyczących ochrony praw użytkowników. Przedstawiciele posiadaczy praw autorskich, walczących o filtry treści i nowe prawo dla wydawców, twierdzą, że sprawa jest czysto ekonomiczna. Faktycznie, tradycyjnie prawo autorskie można było sprowadzić do pytania: czy, komu i ile należy zapłacić za korzystanie z utworu.
Dziś jednak prawo autorskie reguluje złożone systemy komunikacji online, wpływając choćby na wolność słowa i ekspresji. Przedstawiciele sektorów kreatywnych, zrzeszeni w Stowarzyszeniu Kreatywna Polska, proponują czarno-białą narrację, w której strony są tylko dwie, oni i wielkie amerykańskie firmy: Google, Amazon, Facebook. Poseł Tadeusz Zwiefka twierdzi, że nie ma protestów społecznych – wszystkie są zorganizowane przez wielkie firmy internetowe. Piszący w Wirtualnej Polsce Łukasz Michalik nazywa protestujące organizacje i obywateli „pożytecznymi idiotami”. Do tego powróciła narracja antypiracka, choć proponowane przepisy nie mają takiego celu i w debacie europejskiej nikt się tą kliszą nie posługiwał. Nagle znów słyszymy o okradaniu twórców. Uważam taką narrację za niezmiernie szkodliwą i podważającą możliwość istnienia w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, troszczącego się o sprawy internetowe. Twórcy nie powinni tak traktować odbiorców swojej twórczości.
Obawy o cenzurę w sieci
Oprócz posiadaczy praw i wielkich firm w debacie uczestniczy jeszcze jeden gracz: są nim obywatele. Prawie 800 tys. Europejczyków podpisało się pod petycją „Save Your Internet” (duża ich część pochodzi z Polski). Naszym symbolem jest Wikipedia: globalna encyklopedia oparta na wolontariacie, dobrowolnych datkach i wierze w swobodne dzielenie się wiedzą – dzisiaj niedostępna lub oflagowana w ramach protestu. Zarząd Fundacji Wikimedia, wraz z wieloma innymi organizacjami, podkreśla, że grozi nam cenzura internetu i naruszenie praw podstawowych. To kwestia, którą zwolennicy Dyrektywy w kształcie proponowanym przez Komisję JURI równie chętnie podważają. Twierdząc, że mówienie o cenzurze to wiara w mity, kłamstwo lub manipulacja.
Doszło do tego, że Komisja Europejska żartobliwie pyta: „Naprawdę myślicie, że ktokolwiek na świecie zdecydowałby się na ocenzurowanie internetu? ;)” (sic!). Zapominając, że ponad 20 państw już dziś cenzuruje internet (według raportu Internet Monitor). Tymczasem troskę o możliwość cenzury wyrazili w ostatnim czasie Europejski Inspektor Ochrony Danych, specjalny sprawozdawca ONZ ds. ochrony wolności słowa, kilkuset naukowców i ekspertów prawnych oraz środowisko osób zasłużonych dla powstania internetu. Ich pytania wymagają odpowiedzi. Dzisiejsza decyzja Parlamentu Europejskiego daje nam czas, by odpowiedzieć sobie na te pytania, zamiast – niczym prezydent Trump – krzyczeć w mediach społecznościowych: to wszystko #FAKENEWS!!!
O sprawach sieci trzeba rozmawiać ze wszystkimi zainteresowanymi
Mam nadzieję, że na forum plenarnym posłowie jeszcze raz przyjrzą się przepisom Dyrektywy. Wymaga tego choćby skala kontrowersji, które narosły wokół pomysłu filtrowania treści. Ale tak naprawdę potrzebujemy pogłębionej, konstruktywnej dyskusji o obiegach treści i informacji w sieci. Powinniśmy rozmawiać o różnych możliwych sposobach wynagradzania twórców w innych fragmentach długich łańcuchów obiegu treści. Rozmawiajmy także o regulacji platform oraz o algorytmach, które już dziś mają wpływ wykraczający poza filtrowanie treści pod kątem naruszeń prawa autorskiego.
W każdej dyskusji fundamentalną kwestią powinna być troska o prawa podstawowe – której nie da się zbyć prostym zapewnieniem, że nie ma i nie będzie z tym problemów. Niestety patrząc na poziom i styl debaty w ostatnich tygodniach, równie prawdopodobne są kolejne miesiące pustych tez, agresywnych memów i oskarżeń o manipulację. Można tego uniknąć w prosty sposób: siadając do stołu do rozmowy z udziałem wszystkich trzech stron tej debaty: przemysłów kreatywnych, przemysłów internetowych oraz użytkowników.