URSZULA SCHWARZENBERG-CZERNY: – Specjalizuje się pani w wysyłaniu polskich filmowców na plany bollywoodzkich thrillerów?
JULIA PIEKIEŁKO: – Na pewno tylko jedna Polka się tym zajmuje (śmiech). Opiekuję się agencją Choice Talents i pośredniczę po prostu w zatrudnianiu tu zagranicznych techników filmowych.
Mumbaj kręci dziś kino sensacyjne?
Nie jest przypadkiem, że większość operatorów, z którymi pracuję, trafiła na plany takich produkcji. Takie jest rzeczywiście obecnie zapotrzebowanie rynku w Indiach, bo w Bollywood jest moda na filmy akcji i thrillery. A moim zadaniem jest przecież szukanie takich projektów, które będą promowały potem polskich filmowców w Indiach, i takich, które przekroczą możliwości budżetowe, koncepcyjne, środowiskowe tego, co się robi w Polsce. Duża produkcja, przy której ostatnio pracowałam – „Tiger Zinda Hai” Ali Abbas Zafara – umożliwiła współpracę polskich operatorów Marcina Łaskawca, Piotra Uznańskiego, Arkadiusza Tomiaka i operatorów kamery Michała Sosny i Karola Stadnika z koordynującym pracę kaskaderów Tomem Struthersem. To świetny reżyser akcji, który wcześniej pracował przy „Dunkierce” Christophera Nolana.
Jakie są motywacje takich ludzi jak Struthers, przyjmujących propozycje z Bollywood?
Chcą popracować w egzotycznych warunkach albo po prostu sprawdzić się na innym rynku.
Reprezentuje pani również ludzi odpowiadających za bezpieczeństwo kaskaderów.
Tak, choć odpowiedzialność za bezpieczeństwo to jedno, a kreatywność przy tworzeniu scen akcji to drugie. Reprezentuję kilku reżyserów akcji, którzy pracowali już przy dużych filmach bollywoodzkich: Stefana Richtera, Ryana Sturza, Marka Sołka. Reguła jest taka, że zagraniczny reżyser akcji i jego ekipa współpracuje tu z identyczną liczbą specjalistów aktywnych na tym rynku. Ekipa się wtedy miesza, wymieniają się wiedzą techniczną, szukają bezpiecznego sposobu, żeby móc akcję wykonać. Fajnie zazębia się ich praca z pracą indyjskich kaskaderów, bo w Bollywood bardziej zwraca się teraz uwagę nie tylko na jakość scen akcji, ale również na bezpieczeństwo ich wykonawców. BHP staje się w Mumbaju normą, także dzięki współpracy z ludźmi, których reprezentuję.
Jakie są różnice między wielkością budżetu i wynikami filmów w Indiach i w Polsce?
Nigdy nie pracowałam przy dużej polskiej produkcji, więc ciężko mi przeprowadzić dokładne porównanie. Ale bollywoodzkie superprodukcje mają dużo większe wsparcie siły roboczej, co dla działu technicznego oznacza, że możliwe jest realizowanie wielkich projektów scenograficznych czy kostiumowych w bardzo krótkim czasie. Budżet jest jeszcze trudniejszy do porównania, bo w Indiach jest duża rozbieżność. Są małe produkcje, ale są też takie, które dysponują w przeliczeniu 100 mln zł, co pozwala na kręcenie za granicą albo na realizowanie skomplikowanych technicznie dużych scen w studiach filmowych. Reakcja na produkcje też jest potem inna niż w Polsce. „Tiger Zinda Hai” zarobił w box office pięć i pół miliarda rupii, czyli prawie 289 mln zł. Mimo że nie jest to znaczący projekt w Polsce, dla mnie wiąże się z półtorarocznym zaangażowaniem i z dużą satysfakcją osobistą. A także z planami na przyszłość, bo z reżyserem i producentem „Tigera” współpracuję teraz przy kolejnym projekcie, do którego zdjęcia zaczną się w lipcu.
Kiedy kontaktuje się pani z operatorami w Polsce i proponuje im pracę przy takiej superprodukcji, z jak dużym zainteresowaniem się pani spotyka?
Dużo zależy od sytuacji życiowej takiej osoby, bo plany w Bollywood mogą wymusić wyjazd z Polski do Indii na rok. Znam operatorów, których interesuje możliwość takiej międzynarodowej współpracy, ale znam też takich, którzy mi odmówią, bo interesuje ich zawodowo kino niezależne i europejskie. Proponuję im filmy komercyjne i nie każdy jest zainteresowany taką pracą. A znów ja muszę mieć pełne zaufanie do osoby, którą polecę w Bollywood. Praca tutaj wymaga specyficznych uwarunkowań.
Dlaczego?
Nie jest to może krwawa jatka, choć znam przypadki zagranicznych operatorów, którzy w Indiach nie dawali rady. Bollywood wymaga nerwów ze stali, czasem trzeba wyjść ze strefy komfortu, z przyzwyczajenia do warunków panujących na planach europejskich produkcji. Nie można mieć problemu z zupełnie innym stylem pracy, wynikającym choćby z różnic kulturowych.
Czy te różnice często oznaczają, że na planie bollywoodzkiej produkcji warunki dyktuje gwiazda filmowa? Słyszałam, że w czasie kręcenia „Tiger Zinda Hai” nie można było przewidzieć, kiedy na planie pojawi się popularny w Indiach aktor Salman Khan. A to spore kłopoty, choćby dla operatora, z zachowaniem kontynuacji oświetlenia scen.
Zdarzają się sytuacje podobne do tej, którą pani opisała, i ja wtedy zakładam, że one wynikają po prostu z dostępności aktorów. Plany bollywoodzkie rzeczywiście bywają nieprzewidywalne, ale dzieje się tak też dlatego, że one są realizowane często w kilku krajach, co jest wyzwaniem dla reżyserów, producentów i samych aktorów. Choć Khan właściwie nie wyjeżdża z Indii dla potrzeb produkcji, bo ma też inne zobowiązania zawodowe, to ten film wyjątkowo wymagał od niego grania w wysokobudżetowych scenach kaskaderskich w Indiach, Austrii, Grecji, Maroku i Abu Dhabi. To mogło powodować problemy logistyczne.
Pani tego typu zasady pracy na planie poznawała dopiero w Indiach?
Nie. Wcześniej przez kilka lat pracowałam dla indyjskich produkcji realizowanych w Polsce we współpracy z Film Polska Productions. Film Polska produkowało „Kick” Sajida Nadiadwali, również z Salmanem Khanem, gdzie kręcono scenę z kaskaderem wyskakującym z górnych pięter Pałacu Kultury. Reżyserem akcji był w tym filmie właśnie Stefan Richter, a jej koordynatorem – Marek Sołek. Pracuję z nimi teraz, już w Indiach. „Shaandar”, film reżyserowany przez nagrodzonego prestiżową Film Fare Vikasa Bahl, to był ostatni indyjski film, przy którym pracowałam w Polsce. Zaraz po tej produkcji w 2015 r. zostałam wysłana przez Krzysztofa Sołka z Film Polska w pierwszą podróż biznesową do Indii. Cały zespół z Film Polska był dla mnie wtedy bardzo dużym wsparciem. Miałam więc zawsze pomoc oraz wiedzę, jak te produkcje wyglądają, i miałam już trochę znajomych na miejscu. Choć od propozycji poprowadzenia dla Film Polska stałej agencji w Mumbaju do samej przeprowadzki minęły tylko dwa tygodnie, nie było tak, że ta nowa rzeczywistość jakoś nagle we mnie uderzyła. To miejsce wymaga po prostu bardzo szybkich reakcji. Weźmy choćby propozycję pracy przy „Tiger Zinda Hai”, ona spłynęła do polskiego operatora tego samego dnia, kiedy musiał na nią indyjskim producentom odpowiedzieć.
Zrozumienie tego rynku zajęło pani dużo czasu?
Tak. Ponad rok musiałam umawiać spotkania z różnymi producentami, zanim dostałam pierwszy projekt. Ciężko jest mi nawet konkretnie odpowiedzieć na to pytanie, bo ja pracowałam wtedy non stop. Dlatego że nastawienie do pracy w Mumbaju jest inne, ono wyklucza przerwy, mogę dostać telefon od producenta o dwunastej, pierwszej w nocy. Muszę uwzględniać zupełną nieprzewidywalność, ten telefon może dotyczyć nowego projektu, wymagającego ode mnie przełączenia się na nową rzeczywistość, albo może być informacją, że producent wycofuje się z podpisania właściwie gotowego kontraktu. Tutaj czasami wszystko zmienia się z dnia na dzień. Pierwszego dnia tygodnia nie mamy projektu, drugiego dnia mamy wielki projekt, trzeciego dnia go tracimy, a czwartego dostajemy nowy projekt. Praca tutaj jest niewątpliwie dla mnie innym niż polskie doświadczeniem, ale czy jest nadal po trzech latach czymś ciężkim? Raczej nie. Jak każde zajęcie w przemyśle filmowym wiąże się z nieoczekiwanym obrotem wydarzeń i pewnie dlatego jest też tak uzależniająca.
Do tego stopnia, że razem ze swoimi przełożonymi w Polsce planuje pani teraz poszerzenie działalności na kraje arabskie.
Poznaję również producentów działających na innym rynku niż indyjski, wiadomości rozprzestrzeniają się potem jak w chmurze, co jest na tym etapie mojej pracy czymś naturalnym. Zaczęły pojawiać się możliwości rozmowy i większe niż dotychczas propozycje filmowe czy reklamowe z Emiratów Arabskich, Kuwejtu, Kataru. Nie ma to wiele wspólnego z indyjskim stylem produkcji, oprócz tego, że często zdarza się, że bollywoodzkie filmy są kręcone w Abu Dabi czy w Emiratach. Rynek jest tam cały czas nowy, uczą się dopiero, jak polepszać jakość swoich dużych projektów.
A Chiny?
Chciałabym, żebyśmy zrobili zdecydowanie więcej, niż zrobiliśmy w Indiach. Czy to będą Chiny? Cała Azja jest dużym wyzwaniem, oprócz Chin interesująca jest też Korea Południowa czy Japonia. Widzę w Azji realną, większą niszę dla nas.
A czy Polska liczy się jako miejsce, gdzie można realizować produkcje bollywoodzkie?
Mam nadzieję, że w tym roku rząd polski wprowadzi ulgi podatkowe dla zagranicznego przemysłu filmowego. Walczymy o to m.in. z Film Polska od kilku lat. Wtedy pojawi się więcej zagranicznych, także bollywoodzkich, produkcji. Polska zapewnia wsparcie techniczne na bardzo wysokim poziomie. Jest atrakcyjna również ze względu na lokację. Nie zawsze musi chodzić o naszą naturę, choć mamy i morze, i góry, a kraj można szybko pokonać samochodem. Nasze miasta mogą także prezentować się jako inne, droższe dla produkcji filmowych, stolice europejskie – architektura Warszawy może grać w bollywoodzkich filmach Londyn, a Wrocław choćby Berlin.
Czym się kierują indyjscy reżyserzy, kiedy się z panią kontaktują, by ściągnąć do siebie polskich operatorów?
Nie tyle polskich, co zagranicznych. Reprezentuję w Bollywood także ludzi z Francji, z Niemiec, ze Stanów Zjednoczonych, z Australii, z Nowej Zelandii. Chodzi o punkt widzenia, bo zagraniczny operator będzie patrzył inaczej na Indie niż operator indyjski, dla którego one są środowiskiem naturalnym, bo dobrze zna te tereny, zna ich historię i kulturę. Analogicznie spojrzenie na Warszawę Ayananka Bose, operatora „Kick”, było zupełnie inne niż spojrzenie każdego polskiego operatora. Rynek indyjski w ostatnich latach otworzył się też na nowe kolaboracje, bo reżyserzy chcą eksperymentować, chcą pracować przy międzynarodowych produkcjach, chcą też wyjść poza te klisze Bollywoodu. Trzy lata, które tutaj spędziłam, to jest ogromna zmiana dla tego przemysłu filmowego i wydaje mi się, że to nadal będzie szło w dobrym dla nas kierunku. W Indiach można znaleźć coraz więcej świetnych filmów, które nie należą do typowego, trochę efekciarskiego, przesłodzonego, robionego w slow motion kina Bollywood. Muszę też w codziennej pracy uwzględniać to, że na rynek filmowy bardzo duży wpływ mają kwestie poważne, polityczne i rynkowe w Indiach, a nawet w Pakistanie.
Pakistan nie wydał zgody na wyświetlanie „Tiger Zinda Hai”, bo super-produkcja miała nieprawdziwie przedstawiać ich agencje rządowe.
Dlatego świadomość kwestii geopolitycznych ma ogromne znaczenie dla mojej pracy. Każda sytuacja polityczna, każdy kolejny etap konfliktu między Indiami i Pakistanem – a wiemy, że cały czas coś się dzieje – ma wpływ na decyzje w kwestii produkcji i dystrybucji bollywoodzkich filmów. Cały rynek jest temu podporządkowany do tego stopnia, że w Indiach w kinie przed każdym seansem grany jest hymn narodowy i trzeba do niego wstać. Nikt mi o tym wcześniej nie powiedział, kiedy pierwszy raz poszłam tu coś obejrzeć, to nagle wszyscy wstali na kilka minut. Społeczeństwo w Indiach szuka ostoi w filmie, ulgi od niełatwej rzeczywistości.
A jak jest ze stosunkiem do kobiet?
Zastanawiam się nad tym co pewien czas, ale nie potrafię powiedzieć, jakie znaczenie w Mumbaju miało to, że jestem kobietą. Zawsze byłam traktowana z szacunkiem. Ale trochę mi zajęło przekonanie producentów i reżyserów, że warto mnie posłuchać.
Producenci bollywoodzcy na początku raczej mnie sprawdzali, obserwowali, ile czasu tu zostanę i na ile będę wytrwała w tym, co robię. Uważam, że to są jeszcze moje początki, choć plany produkcyjne dla naszych talentów mam już do 2020 r. Tylko że obcokrajowców próbujących reprezentować w Bollywood zagraniczne produkcje czy talenty było już mnóstwo, ale ja nie znam innej zagranicznej agencji, która miałaby tu stałego przedstawiciela i pracowała tutaj już parę lat.
ROZMAWIAŁA URSZULA SCHWARZENBERG-CZERNY
***
Julia Piekiełko (ur. 1989 r.) – Polka pracująca w Bollywood, reprezentująca firmę produkcyjną Film Poland Productions i agencję talentów Choice Talents. Pośredniczyła m.in. w pracy Michała Łuki na planie „Ittefaq”, a także Adama Wyrwasa przy animacji „Tokri” i Marcina Łaskawca przy superprodukcji „Tiger Zinda Hai”. Reprezentuje kilkadziesiąt osób, m.in. znanego w Bollywood niemieckiego reżysera akcji Stefana Richtera. Piekiełko zajmuje się też malarstwem i grafiką.