Ludzie i style

Kolarz wyklęty

Lance Armstrong wraca do łask

Klimat wokół Armstronga wyraźnie się ociepla. To dla niego ważne, bo najważniejsza batalia sądowa wciąż trwa. Klimat wokół Armstronga wyraźnie się ociepla. To dla niego ważne, bo najważniejsza batalia sądowa wciąż trwa. Lucas Jackson/REUTERS / Forum
Piekło Lance’a Armstronga najwyraźniej okazało się tylko czyśćcem, skoro znów pojawił się w centrum zainteresowania.
Armstrong ma swoje na sumieniu. Ale co powiedzieć o jego sponsorach, którzy traktowali go jak kurę znoszącą złote jajka?Francois Lenoir/Pool/EPA/PAP Armstrong ma swoje na sumieniu. Ale co powiedzieć o jego sponsorach, którzy traktowali go jak kurę znoszącą złote jajka?

Dożywocie – rzecz względna. Jako notoryczny dopingowicz, centralna postać systemu zbudowanego na kłamstwach, manipulacjach i szantażu oraz mistrz niegodny swoich tytułów i sławy Lance Armstrong miał, wraz z wyrokiem Amerykańskiej Agencji Dopingowej, zniknąć ze świata sportu raz na zawsze. Według interpretacji Międzynarodowej Federacji Kolarskiej (UCI) kara ta oznaczała zakaz pojawiania się na jakichkolwiek imprezach sygnowanych logo UCI. Jak banicja, to banicja.

Tymczasem, ku oburzeniu wszystkich kolarskich i sportowych purystów, okazało się, że popyt na Armstronga jest. Najpierw latem 2015 r. wrócił po cichu na Tour de France jako gość byłego reprezentanta Anglii w piłce nożnej Geoffa Thomasa, który podobnie jak Armstrong wygrał z nowotworem, i zaangażował się w pomoc innym – przy okazji tamtego Tour zaproszeni przez Thomasa goście, w tym Armstrong, pokonywali trasę wyścigu przed peletonem, zbierając pieniądze dla chorych na białaczkę. Ostatnio obecność wyklętego mistrza miała być jeszcze bardziej spektakularna. Wouter Vandenhaute, belgijski przedsiębiorca, sponsor i organizator jednodniowego klasyka Dookoła Flandrii, zaprosił Armstronga do wzięcia udziału w towarzyszącej imprezie gali biznesowej, w roli mówcy. Amerykanin z chęcią przystał na propozycję, ale w końcu nie przyjechał, tłumacząc, że zatrzymały go ważne sprawy rodzinne. Jego wizyta na tegorocznym Tour de France nikogo nie zdziwi, w końcu Francja ma doświadczenia w wybaczaniu swoim uwikłanym w doping gwiazdom.

Na banicji

Lance Armstrong jest największym oszustem w dziejach sportu. Przynajmniej według narracji narzuconej przez Jeffa Novitzky’ego, federalnego śledczego, który wsławił się skutecznym ściganiem nakoksowanych gwiazd sportu, oraz w opinii Travisa Tygarta, szefa Amerykańskiej Agencji Antydopingowej. Jego zdaniem kolarz jest też autorem najbardziej wyrafinowanego przekrętu dopingowego, bez precedensu w historii, oraz po prostu zepsutym do szpiku kości człowiekiem, który nie miał skrupułów, by namawiać młodych kolarzy do przyjmowania zabronionych i potencjalnie groźnych dla zdrowia substancji.

Jeszcze cztery, pięć lat temu Armstrong wysłuchałby takich określeń z pokorą. Ta pokora biła po oczach, gdy w styczniu 2013 r. przyparty do muru, mając do wyboru rujnowanie swojego wizerunku poprzez przecieki z zeznań, jakie składał w wymierzonym przeciw niemu śledztwie federalnym, albo ujawnienie prawdy na swoich warunkach, wybrał drugą opcję.

Kontrolowaną katastrofą zawiadywała Oprah Winfrey. Prywatna znajomość z kolarzem nie przeszkodziła jej drążyć nieustępliwie i stawiać mu niewygodne pytania. A ówczesny Armstrong był w głębokiej defensywie. Mówił: byłem aroganckim dupkiem, wstydzę się tego, co robiłem, ludzie mają prawo czuć się oszukani i zdradzeni. Jestem im winien przeprosiny. Resztę życia spędzę, próbując odzyskać zaufanie opinii publicznej i wynagrodzić tym, którzy mogli czuć się przeze mnie zastraszeni i których skrzywdziłem – kłamstwami, podważaniem ich wiarygodności, obraźliwymi atakami – chociaż zdaję sobie sprawę, że być może nigdy mi nie wybaczą.

Jak sam mówił, opuścił studio zadowolony, przekonany, że prawda go wyzwoli. Ale jeśli liczył, że taka postawa zjedna mu sympatię, poniósł klęskę. Niedzielni fani kolarstwa, widząc, jak krótkim, żołnierskim yes przyznaje się, że po każdy triumf jechał nafaszerowany EPO, testosteronem, hormonem wzrostu, natleniony dzięki zabronionym transfuzjom krwi, przeżyli szok i nie chcieli więcej o nim słyszeć. Ci, którzy liczyli na szczerość jak na spowiedzi, zawiedli się, bo Armstrong nie podał żadnych innych nazwisk, często odpowiadał wymijająco.

Jeszcze przed emisją wywiadu został poproszony o odejście z założonej przez siebie fundacji Livestrong, zbierającej środki na walkę z rakiem. Jeden po drugim opuszczali go sponsorzy. Rosły pozwy; ugody sądowe kosztowały go ponad 10 mln dol. Musiał pożegnać się z ekstrawaganckim stylem życia – sprzedał rezydencję w Austin, prywatny odrzutowiec. Na salony nie miał wstępu.

Przez pierwsze lata po skazaniu na banicję Armstrong się miotał. Próbował udowodnić, że wciąż coś znaczy jako sportowiec – wykluczony z oficjalnych imprez UCI brał udział w drugorzędnych wyścigach przełajowych, nawet z niezłym skutkiem jak na czterdziestoparolatka. Potem uznał, że to jednak nie to, podobnie jak udział w zawodach triathlonowych. Zwłaszcza że nie wszędzie był mile widziany. Zdarzało się, że odmawiano mu miejsca na starcie.

Sygnałem, że pamięć o nim tak łatwo nie mija, był odzew na jego twitterową aktywność. Dziś jego konto śledzi 3,75 mln użytkowników. Pomocny w ocieplaniu wizerunku okazał się udział w kpiarskim paradokumencie, „Tour de Pharmacy”, tym razem obnażającym kolarską dopingową obłudę za pomocą żartów, zresztą często nie najwyższych lotów. Armstrong występuje tam w roli głębokiego gardła, ukrytego w cieniu i ze zmienionym głosem, ale przez nieudolność twórców co rusz ujawniającego swoją tożsamość. Jedna z jego ostatnich kwestii w filmie brzmi: prześwietlcie dowolną edycję Tour de France, a znajdziecie tam mnóstwo brudu.

Okoliczności łagodzące

Ostatnie wcielenie Armstronga to dziennikarz. Za namową swojego menedżera uruchomił podcast, na którym udziela się w roli komentatora kolarskich wydarzeń, dyskutuje z zapraszanymi ekspertami, przepytuje gości – głównie eksgwiazdy sportu. Dziennikarz David Walsh, który przez lata walczył o udowodnienie całemu światu, że sukces Armstronga zbudowany jest na kłamstwie, skwitował ironicznie, że chyba nie tak miała wyglądać sportowa emerytura Lance’a. Swego czasu Le Boss, jak nazywano Amerykanina, odgryzał się, że wszyscy jego prześladowcy będą tracić najlepsze lata swojego życia, próbując bezskutecznie znaleźć dowody na swoje wyssane z palca dopingowe zarzuty, podczas gdy on będzie wylegiwał się na niebiańskich plażach, popijając zimne piwo. A tymczasem, powiada Walsh, zamiast na plaży z zimnym piwem Lance skończył, zarabiając na życie w zaimprowizowanym studiu, rozbierając na części pierwsze wyścig Dookoła Flandrii.

Z czasem pojawiło się zapotrzebowanie na Armstronga w nowej postaci. Jako wcielenie dopingowego zła i władca wielu kolarskich marionetek już się przejadł. Okazało się, że równie dobrze można obsadzić go w roli ofiary, a przynajmniej człowieka uwikłanego w diaboliczny system, który stanąwszy przed dylematem, podobnie jak większość zawodowców z jego pokolenia, zdecydował się podpisać pakt.

Jest też zapotrzebowanie na kreślenie tła, czego zabrakło choćby podczas wywiadu z Oprah Winfrey, co teraz Armstrong uważa za kardynalny błąd, zwłaszcza biorąc pod uwagę rezonowanie tej rozmowy. A tło było takie: przyjechał do Europy na początku lat 90. z jak najlepszymi intencjami. Okazało się jednak, że doping jest w zawodowym peletonie na porządku dziennym. Stanął więc przed wyborem: brać albo wracać do Stanów. A gdy już zszedł na złą drogę, odwrotu nie było.

A nowotwór? – pytają rysujący tło. Czy można się dziwić, że człowiek, który walcząc o życie, był w stanie zgodzić się na każdą terapię, potem wrócił zdeterminowany, głodny zwycięstw za wszelką cenę? Zresztą akurat w kolarstwie nie trzeba pokonać śmiertelnej choroby, żeby stwardnieć. Bo to brutalny sport. I prosty jak ołówek. Technicznym wyrafinowaniem wiele się tu nie osiągnie. Liczy się tylko to, na jakie obroty jest w stanie wskoczyć twój organizm i jak długo może je utrzymać. Cała sztuka to poznać swoje możliwości i dopasować do nich morderczy trening, który przecież trzeba sobie zaaplikować, bo na samym EPO się nie pojedzie. Kto nie był w peletonie, ten nie umie poczuć tej samczej rywalizacji: jeśli dasz z siebie więcej, będziesz w stanie posunąć się dalej. Również poza granicę zakazanego.

Okoliczności łagodzących wymienianych jest więcej. Owszem, Armstrong ma swoje na sumieniu. Ale co powiedzieć o jego sponsorach, którzy traktowali go jak kurę znoszącą złote jajka? Czy to możliwe, że o niczym nie wiedzieli? Nie zachęcali? Nie mówili, by nie oglądał się za siebie, realizował swój amerykański sen, na czym skorzystają oni wszyscy? A gdy prawda wyszła na jaw, odwrócili się od niego bez wahania, wcielając w życie świętą biznesową zasadę kontrolowania szkód. Toż to najczystsza hipokryzja. Tak samo jak fakt, że Armstronga wykreślono z historii Tour de France, a inni notoryczni dopingowicze – Richard Virenque albo Erik Zabel – wciąż figurują w tych skażonych edycjach z lat 1999–2005 jako zwycięzcy klasyfikacji indywidualnych: górskiej i punktowej. I jakoś nikogo to nie razi.

A dobro, które wygenerował Armstrong, autentycznie zaangażowany w działalność Livestrong? Pół miliarda dolarów, które zgromadzili na walkę z rakiem? Czy kłamiąc jak z nut, nie chronił też dorobku fundacji? Czy nie chronił wizerunku całego kolarstwa, bo było jasne, że upadając, pociągnie lawinę? Ameryka, która potrafi wybaczać i jednocześnie gustuje w dosadności, słyszy więc pytania: kto tu jest dupkiem? Armstrong? Czy może federalni śledczy, którzy zbudowali swoje kariery, strącając go z pomnika, i bez skrupułów nadwerężają reputację fundacji, karmiąc opinię publiczną głodnymi kawałkami o konieczności wyrwania oszustów pokroju Armstronga z korzeniami, dla przykładu i w trosce o dobro młodych naiwnych idących do zawodowego sportu? Czy napiętnowanie go jako architekta największego oszustwa w historii sportu nie było tylko populistycznym chwytem, mającym uzasadnić rozmach śledztwa i przydać sławy ścigającym? Bo przecież nie da się porównać doskonałej dopingowej manufaktury Armstronga z systemowym dopingiem byłej NRD czy innych krajów bloku wschodniego.

Klimat wokół Armstronga wyraźnie się więc ociepla. To dla niego ważne, bo najważniejsza batalia sądowa wciąż trwa. US Postal, czyli amerykańska poczta, główny sponsor zawodowej grupy kolarskiej, której w latach swoich triumfów w Tour de France był najjaśniejszą gwiazdą, domaga się od niego 100 mln dol. odszkodowania. Na tyle bowiem wycenione zostały straty wizerunkowe oraz te spowodowane odejściem potencjalnych kontrahentów. Pozew wytoczył Floyd Landis, były kolega Armstronga z drużyny, który po dopingowej wpadce również został pozbawiony zwycięstwa w Tour de France, ma na koncie wyrok za oszustwo, a obecnie utrzymuje się, prowadząc sklep z produktami pochodzącymi z konopi indyjskich. Jeśli US Postal sprawę wygra, Landis może liczyć na 25 proc. odszkodowania. Nawet niechętni Armstrongowi czują, że hipokryzja ma swoje granice.

Polityka 16.2018 (3157) z dnia 17.04.2018; Ludzie i Style; s. 66
Oryginalny tytuł tekstu: "Kolarz wyklęty"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Trump bierze Biały Dom, u Harris nastroje minorowe. Dlaczego cud się nie zdarzył?

Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, wygrał we wszystkich stanach swingujących. Republikanie przejmą poza tym większość w Senacie. Co zadecydowało o takim wyniku wyborów?

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
06.11.2024
Reklama