Głośny dzięki HBO także i w Polsce serial „Babilon Berlin” ożywia ostatnie lata Republiki Weimarskiej. Jest 1929 r. Klimat jak z wydanej wtedy powieści Alfreda Döblina „Berlin Alexanderplatz”, a trochę jak z „Kabaretu” z Lizą Minelli. Porno, słabnąca demokracja, bogactwo i nędza robotniczych dzielnic, starcia komunistów i nazistów z policją, prostytucja bezrobotnych dziewczyn, konszachty przemysłowców z organizacjami paramilitarnymi, spiski emigrantów.
Ta superprodukcja – 16 odcinków kosztowało 38 mln euro – zbiera entuzjastyczne recenzje. Wydane na „Babilon” pieniądze się opłaciły. Każdy szczegół dopracowany. Tuziny automobilów z epoki. Fryzury bywalców nocnych lokali skopiowane do ostatniego włoska, a kaszkiety bezrobotnych do ostatniej nitki. Jest wielowątkowa akcja. Są rozgrywki personalne w policji, przenikanie do niej nazistów, powiązania z mafią i tajnymi sprzysiężeniami w armii. Wszystko na tle upadku państwa prawa, załamywania się liberalnej demokracji podkopywanej przez nazistów, narodowców i komunistów. Są wreszcie znakomici reżyserzy – z Tomem Tykwerem („Pachnidło”) – i świetni aktorzy (nawet w epizodycznych rolach, jak Matthias Brandt, syn Willy’ego). Niemieccy komentatorzy zachwyceni, że udało się zatrzeć złe wrażenie „Naszych matek, naszych ojców” z 2013 r. Nareszcie mamy serial równy amerykańskim klasykom.
Pierwsze odcinki rzeczywiście urzekają. Młody komisarz Gereon Rath (Volker Bruch) przeniesiony z Kolonii do berlińskiej obyczajówki, by skonfiskować film pornograficzny kompromitujący znanego polityka, wpada w wir berlińskich strajków i walk ulicznych, a także w gigantyczną aferę przemytniczą. Jest krwawy maj 1929 r. Komuniści rzucają kamieniami w policję.