W pamiętnej scenie z „Misia” woźnica Paluch tłumaczył kolegom na wozie, jak to w Anglii „taką rudą wódę piją na myszach”. Minęło kilkadziesiąt lat i oto po trunek szkockich górali sięgamy bez uprzedzeń. Liczby robią wrażenie. Dziś na ów alkoholowy specjał rodacy wydają rocznie blisko 2 mld zł. Rocznie wypijamy 25 mln butelek szkockiej whisky, 6,5 mln – amerykańskiej whiskey i 1 mln – irlandzkiej. Do kontaktu ze szklaneczką whisky przynajmniej raz w roku przyznaje się 51 proc. rodaków, a co piąty deklaruje, że czyni to regularnie. Okazuje się, że w Europie tylko Niemcy, Hiszpania i Francja importują jej więcej od nas, a na świecie – zaledwie 13 krajów. A to nie koniec, każdego roku sprzedaż rośnie bowiem średnio o kolejne 15 proc. (drugiego na liście ginu – o 12 proc.). Gorzałce na razie nie zagrozi, ale za kilka lat – kto wie?
Skąd ta popularność? Ze splotu różnych czynników. Pierwszy to cena. Przeciętna butelka whisky nadal jest droższa od butelki wódki, ale różnica jest coraz mniejsza, a w internecie można znaleźć rozliczne porady, co wybrać z asortymentu „do czterech dych”. Maciej Szczepaniak, szef Diageo Polska, dystrybutora kilkudziesięciu marek whisky, z flagowym Johnniem Walkerem na czele, nie ma wątpliwości: – Decydujący okazał się moment przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i zniesienia ceł. Produkt, który wcześniej wydawał się luksusowy, nagle okazał się na niemal każdą kieszeń. I pokazuje dane. W 2004 r. importowaliśmy 3,2 mln litrów whisky, w ubiegłym – już siedmiokrotnie więcej. Wąski szlak konsumpcji, przetarty jeszcze w PRL przez sklepy Pewexu, zamienił się nagle w szeroką autostradę.
Bogaty się delektuje
Biorąc pod uwagę rosnącą zamożność narodu oraz rosnące aspiracje, whisky okazuje się wyborem naturalnym. A w pewnym sensie wręcz bezkonkurencyjnym. Z wysokoprocentowych alkoholi koniak zbyt trąci elitarnością oraz snobizmem, i pozostaje dość drogi, rum i gin zbytnio kłócą się z kubkami smakowymi Polaków, tequila uważana jest za dziwactwo dla hipsterów, na brandy zaciążył czarny piar Napoleona – popularnej w PRL wersji tego trunku.
A whisky? Alkohol, który może być synonimem zarówno twardziela z harleyem, jak i dżentelmena z bentleyem. Dostępny w pełnym wachlarzu cen, od złotych kilkudziesięciu do kilku tysięcy, co sprawia, że każdy znajdzie butelkę stosowną do własnego prestiżu i społecznego osadzenia. A przy tym paleta smaków od lekkich „kobiecych” po ciężkie, torfowe, dla prawdziwych macho. Zaś na to wszystko nałożyć należy gęstą siatkę rodzinnych i towarzyskich związków tych, co pozostali w kraju, z tym ponad milionem rodaków, którzy trafili na Wyspy Brytyjskie, a w których to związkach whisky często gra rolę ważnego zwornika.
Jest jeszcze jedna okoliczność, może nie decydująca, ale coraz ważniejsza. Przy dźwigającej się z ruin kulturze picia whisky daje ogromne możliwości zdobywania i popisywania się wiedzą. To nie wódka, którą jednym haustem wlewamy do gardła, ale rozbudowana kultura, która każe zgłębiać różnice między whisky a whiskey, malt a blended, pure malt a single cask, między właściwościami trunków z Lowland, Speyside czy Islay. Poznawać specyfikę ponad setki kolejnych szkockich destylarni. A także doświadczać smaków ze świata, nawet z tak odległych krajów jak Japonia.
A skoro przy Japonii jesteśmy… Opowiadał mi znajomy o swoim siostrzeńcu, który na 18. urodziny zażyczył sobie butelkę japońskiej whisky. Być może ujęła go postać grana przez Billa Murraya w filmie „Między słowami” – aktora męczącego się z nagraniem reklamy japońskiej whisky Suntory (autentyczna marka, niegdyś reklamowana m.in. przez Seana Connery’ego i Akiro Kurosawę)? Ale może po prostu uległ narastającej modzie na egzotyczne wersje „szkockiej”. Trzeba bowiem wiedzieć, że dumnym ze swych produktów Szkotom zaczynają rosnąć coraz liczniejsi i groźniejsi konkurenci.
Na czele właśnie z Japonią, która pierwszą destylarnię postawiła w 1924 r., ale przez wiele dziesięcioleci produkowała niemal wyłącznie na lokalny rynek. Dziś trunki z Kraju Kwitnącej Wiśni to już światowa czołówka, a takie marki, jak Nikka czy Yamazaki, znane są każdemu jako tako zaawansowanemu miłośnikowi whisky. W Polsce można kupić Nikka All Malt Gold Label za 130 zł, ale i 45-letnią Karuizawa za 9,5 tys. zł. Japończycy od jakiegoś czasu regularnie zgarniają nagrody na najbardziej prestiżowym światowym konkursie World Whiskies Awards i to w najważniejszych kategoriach: blended, single malt i single cask. Można więc nastolatkowi pozazdrościć wyrafinowania i hipsterskiego wyczucia.
Szkocka z Japonii i Bułgarii
Whisky już dawno przestało być atutem wyłącznie Szkotów. Dziś produkuje się ją jak świat długi i szeroki, od Nowej Zelandii po Meksyk i od Indii, przez Włochy, Francję, Szwecję, po... Bułgarię. W ostatnich latach sporo nagród zbierały whisky z Tasmanii i Tajwanu. Także i Polska próbuje sił w tej konkurencji. Zaczęła w 2015 r. firma Kozuba, która ma w ofercie już trzy produkty w cenach od 150 do 300 zł. W 2016 r. dołączył Jack Strong firmy Akwawit-Polmos, w roku ubiegłym zaś produkt Marka Jakubiaka, znanego dotychczas z produkcji piwa Ciechan. Na razie są to rynkowe ciekawostki i raczej mała jest szansa, by zawojowały krajowy rynek.
Co zatem pijemy? Od lat król jest jeden: Johnnie Walker. Jego topowy, najtańszy produkt Johnnie Walker Red stanowi jedną czwartą całej sprzedaży whisky w Polsce. Od lat podąża za nim Ballantine’s, a następnie cała grupa z ostatnio szczególnie dynamicznie zwyżkującą marką Grant’s na czele. Nawiasem mówiąc ta ostatnia marka, istniejąca na rynku od 1887 r., jest jedyną sprzedającą swój trunek od ponad 60 lat w trójkątnych butelkach, co stało się z czasem symbolem jej jakości. Zasadniczo pozostajemy wierni mniej wymagającym, łagodniejszym, ale i tańszym gatunkom blended. A swoich klientów znajdują nawet takie tajemnicze marki, jak Golden Loch, w cenie 30 zł za 0,7 litra. Nawiasem mówiąc, to już marka niemal kultowa, której mocno kontrowersyjne walory smakowe budzą w internecie gorące dyskusje. Ciekawe, że dla jednych to nie do przyjęcia podła namiastka whisky, podczas gdy dla drugich – może mało elegancki, ale wyraźny krok w kierunku produktów markowych.
Coraz lepiej punktują u rodaków niemal nieznane jeszcze dwie dekady temu, amerykańskie Tennessee whiskey i bourbony. Króluje oczywiście Jack Daniel’s No. 7 Old. To marka, która mimo długiej tradycji nie ma problemu z liftingiem i śmiało flirtuje z popkulturą, produkując choćby kawę o smaku whiskey, wydając specjalną edycję na cześć Franka Sinatry czy użyczając swej nazwy młodzieżowym ubraniom, a nawet sosom do mięs z grilla. I niewątpliwie Jack pociąga za sobą zainteresowanie całą rodziną amerykańskich bourbonów typu Jim Beam, Four Roses czy Wild Turkey. Podobnie jest zresztą z najpopularniejszą w Polsce delikatną whiskey irlandzką Jameson’s, której blask oświetla i inne marki, jak Tullamore Dew czy Bushmills.
Z coraz wyższej półki
Naród powolutku wyrabia swój smak. Po pierwsze, odkrywamy to, co jeszcze niedawno stanowiło margines sprzedaży: tzw. single malt (wzrost sprzedaży w ciągu ostatniego roku o 38 proc.!) oraz droższe odmiany whisky (w luksusowej kategorii luxury single malts w ubiegłym roku zanotowano w Polsce wzrost sprzedaży o 54 proc.). Słowem, rodacy sięgają po whisky z coraz wyższej półki. Podążamy, choć z poślizgiem, tą samą drogą co cywilizowana Europa, w której whisky z kategorii premium i luxury stanowi już 18 proc. sprzedaży, podczas gdy u nas – 7,3 proc., choć niedawno było to ledwie 1,5 proc. Branża używa na ów trend terminu „premiumizacja”, zacierając ręce, bo można sprzedać mniej za więcej, dodatkowo wymieniając uciążliwą etykietę „rozpijanie narodu” na dużo bardziej nobilitującą „kreowanie kultury picia”. Bo przecież flaszeczki zacnej dowolnej single barrels 12YO (utoczoną z pojedynczej beczki, leżakującą minimum 12 lat) nie obalimy w parku w krzakach ani nawet nie osuszymy w godzinę podczas rodzinnego grilla. To już trunek, który domaga się delektowania, a cena zmusza do dawkowania.
Trzeba przyznać, że ambitny badacz niuansów „szkockiej” ma dziś pełne pole do popisu (i do popitki). Już dawno odeszły w przeszłość czasy, gdy Polacy znali tylko dwie marki (Johnnie Walker oraz Ballantine’s), obie w tzw. wersji podstawowej. Dziś z etykietą Ballantine’s dostępnych jest w kraju dziewięć różnych trunków, zaś z Johnnie Walker – kolejnych 27! W przeciętnym hipermarkecie na półkach stoi kilkadziesiąt odmian „szkockiej”, „irlandzkiej” i „amerykańskiej”, a jeśli tego komuś mało, może sobie zajrzeć do największego internetowego sklepu domwhisky.pl, który oferuje 4 tysiące odmian i gatunków whisk(e)y. Po kilkadziesiąt i kilkaset złotych, aż po najdroższą na składzie, 50-letnią Balvenie za 142 tys. zł.
Konsumenckie wybory wsparte są dodatkowo coraz lepszym know-how. Niepewni mogą sięgnąć do lektur – rynek książki oferuje poświęcone whisky encyklopedie, leksykony, vademecum, nie mówiąc o dziesiątkach internetowych poradników, przewodników czy blogów z opiniami.
Praktykę można ugruntować na organizowanym od czterech lat Festiwalu Whisky w Jastrzębiej Górze. Choć jednodniowy bilet na tę imprezę nie jest tani, bo kosztuje 150 zł i uprawnia do bezpłatnej degustacji tylko nielicznych marek (za pozostałe trzeba płacić dodatkowo), to i tak w ubiegłym roku sprzedano 7 tys. biletów! Tacy najpotężniejsi gracze na polskim rynku whisky, jak wspomniany koncern Diageo, Pernod Ricard (Ballantine’s, Chivas Regal, Jameson) czy CEDC (Grant’s, Old Smuggler, Glenfiddich), nie mogąc się reklamować (mamy jedne z najbardziej restrykcyjnych przepisów w Europie), robią, co im wolno: zamknięte degustacje z ambasadorami marki, szkolenia dla barmanów, obsługa tzw. eventów, kreowanie akcji wizerunkowych typu „pij rozważnie” (Diageo) czy wspieranie innowacyjnych start-upów rozwiązujących ważne problemy społeczne (Chivas Venture).
Z sokiem i herbatą
W Hiszpanii popularne jest pijanie whisky z sokiem pomarańczowym. W Szanghaju – z zieloną herbatą, a w Japonii – z dużą ilością wody. My, trochę na wzór amerykański, najchętniej w szklaneczce i z lodem. Jeszcze niedawno ów sposób serwowania traktowano jako obrazę dla trunku, zapewniając, że whisky należy pić wyłącznie samą, ewentualnie z niewielką ilością wody.
Dziś tradycja sypie się na naszych oczach i nawet legendarne szkockie marki umieszczają na swych stronach internetowych porady, jak robić drinki na bazie whisky. Ekonomiczne racje mówią bowiem, że rytuał rytuałem, a przychody muszą być, zaś klient nasz pan. I w ramach owej filozofii biznesu pojawił się nowy produkt: whisky aromatyzowana. Pierwsi zaryzykowali Irlandczycy, wypuszczając Bushmills przełamane miodem. A w ich ślady poszli, zachęceni sukcesem, Szkoci i takie marki, jak Dewar’s, J&B, a nawet Ballantine’s (odmiana Brasil, z limonką i wanilią). Młode pokolenie nie traktuje już bowiem whisky jako symbolu angielskiego wyrafinowania i trunku podkreślającego status, ale bezpretensjonalnie, jako obszar dla smakowych eksperymentów.
Cechą charakterystyczną rodzimych zmagań z whisky jest, że znacznie częściej kupujemy ją w sklepie i pijamy w domu, podczas gdy na świecie zdecydowanie przeważa model barowo-restauracyjny. Dziwiącym się pragnę jednak przypomnieć słowa piosenki Ryśka Riedla, który już w 1985 r. zapewniał: „whisky, moja żono, jednak tyś najlepsza z dam”. A wiadomo, że sprawy małżeńskie powinno się załatwiać w domu.