Było do przewidzenia, że Michał Piróg, w drugim odcinku występujący jako gość prowadzący, nie olśni w monologu – taki stand-up to wielka sztuka i stawianie w tej roli kogoś bez doświadczenia aktorskiego czy konferansjerskiego to spore ryzyko. Miłym zaskoczeniem był sam tekst, świetnie dostosowany do gościa, a przez to jakby bardziej osobisty. Gdyby tylko Piróg go udźwignął, „SNL” pozytywnie by zaskoczyło.
Ale na tym prawie koniec, jeśli chodzi o pozytywy. Za to początek w temacie zaskoczeń. Bo musi lekko szokować, że Polacy już w drugim odcinku nowego programu satyrycznego uciekli się do żartów naprawdę absurdalnych, z „wysokim progiem wejścia”, czyli wymagających od widzów wskoczenia w bardzo niecodzienną konwencję. Łatwiej o to w przypadku skeczu o rodzinie batonów (efekt okazałby się pewnie lepszy, gdyby scenkę po prostu skrócono), trudniej i gorzej wyszło z pszczołą, który to żart w pełni zrozumieli chyba tylko jego twórcy.
Jeszcze bardziej zaskakuje, że po pierwszym odcinku „SNL”, w którym pokazano kilka naprawdę oryginalnych skeczy (choćby elfy, ale i piszczałka), w drugim można było odnieść wrażenie zachowawczości, a przez to nijakości. Otwierająca odcinek piosenka pani premier, choć nieco zabawna, to raczej z gatunku żartów oczywistych, podobnie jak przesłuchania do „Gwiezdnych wojen”, a więc coś w amerykańskim oryginale (i generalnie niemal każdym programie satyrycznym) robionego na okrągło, tylko ze zmienianym tytułem filmu. (Wtórność można byłoby wybaczyć, gdyby pomysły na przesłuchania były dobre, ale w tym wypadku udało się zmarnować naprawdę prosty przepis na skecz).
Poza tym wrócił Petru, obejrzeliśmy kolejną reklamę, a przeszłość Piróga ponownie nawiedziła nas w skeczu „Azja Express”: prowadzący gra samego siebie, zaskoczonego przez hinduskich dresiarzy. Znowu: może byłoby ciekawiej, gdyby scena nie była tak długa, a przez to tak zajeżdżona i nudna.
„Saturday Night Live”: mniej, krócej!
W ogóle w drugim odcinku produkcji Showmaxa dosyć boleśnie czuło się upływające minuty. Scenarzystom żartów weny wyraźnie wystarczało może na połowę czasu, który mieli do zapełnienia. Skecz o batonach trzeba było skończyć tuż po pojawieniu się bliźniaków, o pszczole to w ogóle ściąć o dwie trzecie i dodać coś, co by spinało klamrą tę narrację, ten o hinduskich kibolach krykieta na pewno zyskałby, gdyby tak się nie ciągnął, podobnie jak zamykający odcinek żart o hotelu, oparty na zdaniu „Traktujesz ten hotel jak… hotel!”, powtarzanym aż do znudzenia, tak że wrył się płonącymi literami w nasze mózgi.
W skrócie: mniej, krócej, bardziej skondensowanie!
Poziom trzymał tylko segment „Weekend Update”, czyli wersja programu informacyjnego, w którym świeże newsy ostrzeliwane były pociskami ostrych komentarzy. Oczywiście mogło być lepiej, bo bez interakcji między prowadzącymi segment jest dosyć statyczny. Tym razem uratował go gościnny występ rosyjskiego sportowca, który tchnął w całość sporo energii.
Widać, że polski zespół „Saturday Night Live” uczy się i eksperymentuje, przede wszystkim eksperymentuje. Bo tylko w ramach metody prób i błędów mogę rozpatrywać skecz o pszczole, podobnie ten o batonach, pozostałe, bardzo zachowawcze, widzę jako przeciwwagę konserwatywności względem dwóch innych abstrakcyjnych żartów. Formuła musi więc jeszcze okrzepnąć, poziom się ustabilizować, a drugi odcinek uczy, że… nie tędy droga.