Diabelska alternatywa
Himalaista Piotr Pustelnik o swoich niezwykłych doświadczeniach
Marcin Piątek: – Mówiąc „himalaista”, myślimy: twardziel, nieludzko odważny, trochę szaleniec. A Piotr Pustelnik mówi o sobie: byłem średniakiem, prześladowało mnie to.
Piotr Pustelnik: – Rzeczywiście poczucie, że nie mam jakichś ponadprzeciętnych cech, wryło mi się głęboko w umysł. Nie miałem ambicji wchodzić do historii alpinizmu, ale chciałem zostawić po sobie jakiś ślad. Myślałem jednak, że nic z tego nie będzie. Pierwszy kurs wspinaczkowy oblałem... Nawet pierwsze wejście na ośmiotysięcznik, Gaszerbrum II, nie wywołało u mnie poczucia, że to wielki wyczyn. Wydawało mi się, że robię w tych górach rzeczy niezbyt trudne, dostępne prawie każdemu alpiniście. Na ścieżkę ambitnych wejść wciągnęli mnie dopiero moi przyjaciele i towarzysze – Piotrek Morawski i Peter Hamor. Powtarzali: stary, ty naprawdę coś potrafisz, niepotrzebnie się katujesz.
Paradoks: pan, nadwrażliwiec, prześladowany przez strach przed ryzykiem, jakie czeka w górach, prze w Himalaje na wieść o śmierci bułgarskiego wspinacza Christo Prodanowa.
W góry chciałem jeździć już wcześniej. Prodanow niesamowicie mi imponował, bo miał w sobie odrobinę szaleństwa, którego mnie brakowało – wtedy, w 1984 r. na Evereście, wybrał bardzo niebezpieczną zachodnią grań, i przelicytował. Ale jego wypadek wpłynął na moje myślenie o wspinaczce – że owo szaleństwo w górach trzeba umieć hamować. Wycofywałem się zawsze, gdy ryzyko było dla mnie nieakceptowalne albo jeśli obawiałem się, że mogę wpakować się w sytuację, w której nie zachowam się tak, jak człowiekowi przystało. Miałem zasadę – nie pchać się tam, gdzie góra może powiedzieć: sprawdzam. To jest diabelska alternatywa.
O ile się da. Annapurna, 2006 r., trzeci raz próbuje pan na nią wejść. Niedaleko przed szczytem diabelska alternatywa dopada pana i Piotra Morawskiego. Musicie zdecydować: sprowadzić dopiero co poznanego wspinacza z Tybetu Luo Tse, który dostał ślepoty śnieżnej, czy iść w górę z przyjacielem Peterem Hamorem.
Nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy zostawić niewidzącego człowieka i iść dalej. Mogliśmy przyjąć optymistyczne założenie, że wkrótce odzyska wzrok i zejdzie później sam albo z naszą pomocą, ale to było ogromne ryzyko. Podstawowa zasada w górach mówi, że w pierwszej kolejności pomaga się temu, kto cierpi.
Zasady zasadami, ale Hamor to przyjaciel. A Annapurna to góra killer. Jedna trzecia z tych, którzy próbowali ją zdobyć zginęła.
Sugerowałem Piotrowi, żeby poszedł za Peterem, a ja powolutku zejdę z Luo Tse, ale Piotr przytomnie zauważył, że jeśli tylko Luo Tse się zsunie, to go nie utrzymam i spadniemy obaj. Inna sprawa, że byłem na Luo Tse wściekły. Naraził nas wszystkich przez swoją głupotę. Oślepł, bo źle założył okulary! Można je zgubić, ale źle założyć?! Po czasie zrozumiałem, że na etapie kompletowania składu powinienem być bardziej stanowczy. Powiedzieć: nie znam cię, nic nie wiem o twoich umiejętnościach, nie chcę, żebyś z nami szedł. Nie zrobiłem tego. Wkrótce okazało się, że Luo Tse jest kiepskim wspinaczem i wymaga opieki, a Peter był z nas najmocniejszy. Założyłem więc optymistycznie, że da sobie radę.
Jak bardzo wyniszczająca jest obawa przed konsekwencjami nietrafnych decyzji?
Często w górach cierpiałem, będąc więźniem swoich wyobrażeń. Jednak tamto zdarzenie tak mną wstrząsnęło, że chciałem wycofać się z Himalajów. Ale potem uświadomiłem sobie, że nie da się przejść przez ośmiotysięczniki jak po sznurku i że trzeba zapłacić za to cenę, jaką są rysy w psychice.
Wtedy Peter zdobył szczyt. Schodząc, chciał nam pomóc, ale kazałem mu iść do bazy i tam organizować pomoc. Znów przeżywałem katusze związane z tym, że puściłem człowieka samego. Na szczęście był ze mną Piotrek, twardy i odważny, nie przyjmował do wiadomości, że możemy tam pozostać, i na szczęście, zanim osłabliśmy z głodu, Luo Tse ocknął się w namiocie i powiedział: dobra, już widzę. Gdy dotarłem do bazy, wyglądałem jak własny portret pamięciowy. Można mnie było przewiesić przez ramię, jak futro ze srebrnego lisa. Z całej tej przygody najbardziej zapamiętałem strach przed śmiercią z głodu, powolną torturą, deterioracją, na którą nic nie można poradzić. Ta myśl była paraliżująca, ale w końcu się opanowałem, bo gdy coś wydaje się nieuchronne, to trudno z tym walczyć.
Strach to w górach przyjaciel czy wróg?
Ludzie, którzy się boją, są przewidywalni. I odwrotnie. Jeśli spotykasz w górach kogoś, kto się niczego nie boi, trzeba się od niego czym prędzej oddalić, bo przebywanie w jego towarzystwie jest niebezpieczne. Na szczęście zdecydowanie więcej jest tych, którzy się boją. Najbardziej boisz się przed. W Tatrach, gdy dochodziliśmy pod ścianę i trzeba było rozłożyć sprzęt, to ja często miałem ze strachu żołądek jak kamień. Ale po pierwszych trzech krokach w górę odzyskiwałem spokój. Przed każdą wyprawą w Himalaje czytałem mroczne statystyki, dramatyczne relacje poprzedników i głowę miałem pełną czarnych scenariuszy. Gdy już się nabałem i nawyobrażałem, włączała się racjonalna analiza ryzyka. Dobrze było te strachy przepracować w głowie, żeby potem, w obliczu niebezpieczeństwa, w miarę jasno myśleć.
Nieraz był pan kierownikiem wypraw. Czy wypada, żeby kierownik się bał?
Odpowiedzialny kierownik musi się bać za siebie i za innych. Najtrudniejsze rozmowy, jakie miałem w górach, dotyczyły odwrotów. Pamiętam dwie. Jedną z R.D. Coughranem, moim amerykańskim przyjacielem, na Nanga Parbat. Miał zatrucie żołądkowe, słabł z minuty na minutę, ale parł do góry. Dobre cztery godziny, do późnej nocy, przekonywałem go, żeby się wycofał. Mogłem mu po prostu wydać rozkaz, ale to nie było w moim stylu. Ceniłem sobie jego przyjaźń i nie chciałem jej niszczyć autorytaryzmem.
Drugą taką dramatyczną rozmowę miałem z Piotrkiem Morawskim, na Annapurnie w 2006 r., gdy ja musiałem się wycofać, a on samotnie chciał zaporęczować teren i zdobyć szczyt. Błagałem go, żeby się tam nie pchał, bo uważałem to za nieakceptowalne ryzyko. On – że wszystko będzie dobrze i da sobie radę.
Jakie argumenty działają w takich sytuacjach?
Najbardziej trywialny – że góra będzie za rok. Ostra jazda po emocjach osobistych, przypominanie o domu, gdzie czeka rodzina. Prosiłem Piotra, żeby postawił się w mojej sytuacji – życia z poczuciem winy za śmierć przyjaciela. W końcu mnie posłuchał, zawrócił, ale gdyby złamał dyscyplinę, oczywiście bym mu wybaczył, bo przecież wiem, że z decyzją o odwrocie, choć jest ona często zwycięstwem rozumu, trudno się pogodzić. Dobre dwa tygodnie nie mogłem spojrzeć mu w oczy, bo czułem, że nie zdobył tej góry przeze mnie, a nie przez własne ograniczenia. Ale pozostaliśmy bliskimi przyjaciółmi aż do śmierci Piotra (zginął w 2009 r., wpadł do szczeliny pod Dhaulagiri – red.).
W biografii pisze pan, że przyjaźń w górach szkodzi.
W pewnym sensie. Być częścią takiego zespołu, mieć przy sobie takich ludzi jak Morawski i Hamor – to coś, o co mi w życiu zawsze chodziło. Byliśmy w górach jednym mechanizmem, identycznie myślącym, łączyło nas wszystko, może z wyjątkiem gustów muzycznych. Peter nie lubił mojego twardego grania, a ja musiałem znosić jego Manu Chao (śmiech). Ale ta jedność myślenia powodowała, że popełnialiśmy błędy. Dowiedziałem się tego od mojego kolegi, zawodowego trenera mentalnego Pawła Motyla. Gdy opowiadałem mu o porażce w 2008 r. na Annapurnie, gdzie zastaliśmy inne warunki niż te opisywane przez naszych poprzedników, bo żaden z nas nie wziął pod uwagę, że oni byli w porze pomonsunowej, a my przed, Paweł skwitował: nie mieliście nikogo, kto by w tym kotle zamieszał.
Przyjacielowi nie powie się też, że jego czas minął, że się nie nadaje.
Z trzech Piotrów to ja byłem tym najsłabszym. A oni nigdy by mi nie powiedzieli, że jestem dla nich ciężarem. Więc gdy podjąłem decyzję o końcu naszej współpracy, wiedziałem, że z jednej strony jest im przykro, ale z drugiej – kamień spadł im z serca. Zrobili beze mnie niesamowite drogi, a ja, pewnie z racji wieku, coraz częściej miewałem w górach chwile słabości. Poza tym ja w rankingu himalajskiej dzielności nigdy nie byłem za wysoko.
Nie chciał pan być lodowym wojownikiem?
Cenię i szanuję tych, którzy wspinają się w górach najwyższych w zimie. To prawdziwi twardziele. Gdy Andrzej Zawada zaproponował mi udział w zimowej wyprawie na Nanga Parbat, byłem zaszczycony, ale odpowiedziałem mu, że to ponad moje siły. Bałem się, że w sytuacji krytycznej mogę zawieść. Że przytłoczą mnie okoliczności i z obawy o własne życie mogę się zachować nikczemnie. Himalaje zimą postrzegałem wtedy jako przedsięwzięcie dające nikłą szansę na sukces, za to wielkie ryzyko i narażanie się na niebezpieczeństwa, na odmrożenia, które wyłączą cię ze wspinania i mogą uczynić kaleką. Wiem, co mówię, bo miałem drobne odmrożenia, wchodząc na Manaslu. Skończyło się amputacją opuszka palca, ale czuję to do dzisiaj. Gdy w 2000 r. spotkałem pod Lhotse mojego kolegę João Garcię, początkowo go nie poznałem. Wskutek odmrożeń trzeba mu było odtwarzać nos, przeszczepiając tkankę z pośladków, stracił też palce u rąk i nóg. Pomyślałem wtedy: po co się tak oszpecać? Przecież żadna góra nie jest tego warta.
Gdy w 2010 r., w wieku 59 lat, za piątym razem wreszcie wszedł pan na Annapurnę i skompletował Koronę Himalajów, środowisko to zbagatelizowało, twierdząc, że to wyczyn kolekcjonerski, a nie sportowy.
Zdobycie Korony zajęło mi 20 lat. Długo. W tym czasie poziom wspinania w górach wysokich bardzo się podniósł, więc moje wejścia, starymi drogami, niektóre z wykorzystaniem tlenu, nie imponowały. Technicznie też nie byłem wybitny – robiłem drogi o trudności 6a, podczas gdy moi synowie robili 8a, Adam nawet 9a. Choćby z ich punktu widzenia jestem turystą (śmiech).
Korzystanie z tlenu to dyshonor?
Postanowiłem zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki w takim stylu, jak umiałem, starając się nie stracić przy tym zdrowia ani życia. Stąd decyzja o korzystaniu z tlenu podczas niektórych wejść. Tlen pomaga. Daje ciepło, zmniejsza możliwość odmrożeń. Poza tym nie pretendowałem do żadnych zaszczytów po skompletowaniu Korony Himalajów. Chciałem to zrobić dla siebie.
A gdy jakiś laik pisze w internecie, że himalaiści to straceńcy i pijawki wysysające pieniądze, które można wydać na sieroty?
W Polsce alpinizm nie był akceptowany społecznie. Kojarzył się ze sportem elit, bo faktycznie od zawsze zajmowali się nim inteligenci, wykładowcy akademiccy. Poza tym był elitarny, bo kosztował sporo, może nie tyle, ile teraz, ale jednak. W związku z tym mało kogo interesował. Po wojnie władza ludowa chciała zarazić nim inne odłamy społeczeństwa, organizowano jakieś alpiniady w Tatrach. Ale to się nie powiodło. Alpinizm pozostał sportem niszowym. Na szczęście.
Czytuje pan te fora, komentarze? Ludzie mogą oceniać wasze postępowanie?
Zdarzają się komentarze wartościowe, otwierające oczy na błędy, które popełnia się w górach, albo na niewłaściwe wnioski, jakie wyciągamy w naszym hermetycznym środowisku. Ale irytuje mnie podważanie sensu chodzenia w góry, wspinania się, podejmowania ryzykownych wyzwań. Mamy prawo do swojej pasji, tak jak żeglarze mają prawo do swojej. W krajach alpejskich nikt z tym nie dyskutuje, co najwyżej analizuje się błędy i zaniedbania, gdy do nich dojdzie.
Łatwiej byłoby być himalaistą gdzie indziej?
Nie wiem. Tragedie wpisane w himalaizm zniechęcają, by go propagować, tworzą ciężką atmosferę. Doświadczyliśmy tego zwłaszcza na początku lat 90., po śmierci Jurka Kukuczki i zaginięciu Wandy Rutkiewicz. Alpinizm stał się w Polsce tematem tabu. Trudno było cokolwiek organizować, zatrzaskiwano przed nami drzwi, dość powszechnie uznawano himalaistów za straceńców. Na szczęście nie trwało to długo.
Pan też nie mógł wówczas sklecić budżetu. Pomoc przyszła z niespodziewanej strony – pieniądze na wyprawę pomógł panu zdobyć teść.
Chyba uważał, że te góry mnie dopełniają. I miał nadzieję, że zbliżą do rodziny, że dzięki tym wyjazdom bardziej docenię domowe życie. Na ogół tak zresztą jest – alpiniści wracający do domu angażują się w rodzinę całym sobą, jakby chcieli nadrobić stracony czas, wynagrodzić stres i nerwy. Ale ja byłem wtedy specyficznym przypadkiem, który się nie odwdzięczył.
Nie myślał o tym, że pomagając panu wyjechać, może tę rodzinę okaleczyć?
To jest dylemat, z którym zderza się każdy, do którego zwracamy się o pomoc w organizacji wypraw. Bo po co się zadręczać myślą, że ma się człowieka na sumieniu? Ale siła przyciągania gór jest wielka. Więc pewnie gdyby teść nie umożliwił mi dotarcia do sponsorów, i tak bym te pieniądze znalazł.
Cytat z Piotra Pustelnika: „odwaga w górach nie jest równoznaczna z odwagą w życiu osobistym”.
Przez lata odwlekałem to, by usiąść z najbliższą mi osobą, moją ówczesną żoną, i zdobyć się na szczerą rozmowę. Spróbować znaleźć wyjście z kryzysu. No i skończyło się rozwodem. Moi synowie zawsze będą mi to wypominać.
Himalaiści nie powinni zakładać rodziny?
A po co takiemu rodzina, skoro o nią nie dba? Gdy umierała moja mama, byłem w skałkach. Gdy umarł ojciec – w Himalajach. Nie było mnie, gdy chłopcy mieli matury i w wielu innych sytuacjach, kiedy mnie potrzebowali. Chcesz mieć taką pasję – proszę bardzo, ale nie plącz w to rodziny. To, że nie umiałem o nią zadbać, jest największą porażką w moim życiu. Ale teraz, gdy ożeniłem się ponownie, wiem, że drugi raz takiego błędu nie zrobię.
rozmawiał Marcin Piątek
***
Piotr Pustelnik (ur. 1951 r.) – trzeci Polak (po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim), który zdobył Koronę Himalajów. Zajęło mu to 20 lat. Obecny prezes Polskiego Związku Alpinistycznego. Właśnie ukazała się jego autobiografia „Ja, pustelnik” (Wydawnictwo Literackie).