Nawet Donald Trump nie lubi, kiedy się go publicznie onieśmiela i wytyka mu błędy. Choć uczciwie trzeba przyznać, że pretekstów dostarcza nieustannie i bez niczyjej pomocy. Zachodnie media roztrząsały niedawno, co prezydent USA miał na myśli, zamieszczając na Twitterze niedokończone i pozbawione sensu zdanie: „Despite the constant negative press covfefe”. Publicyści zgadują, że chodziło o „coverage” (czyli „relacje, doniesienia”; wyraz „covfefe” w słowniku nie występuje), a cała wypowiedź miała być kolejną, rytualną już tyradą wymierzoną w dziennikarzy. Ale Trump za wcześnie wcisnął enter i za późno to sobie uzmysłowił.
Następnego poranka zreflektował się, usunął wpis z literówką i rzucił niby żartem: „Kto odgadnie, co oznacza wyraz »covfefe«? Bawcie się dobrze!”. A dociskany przez media Sean Spicer, jego rzecznik prasowy, szedł w zaparte: „Sam prezydent i niewielka grupa osób doskonale wiedzą, co [Trump] miał na myśli”. Czyli tak miało być, chodziło o dowcip, w dodatku przemyślany i zrozumiały tylko dla wybranych. Nikt, rzecz jasna, nie uwierzył w tę wersję zdarzeń.
Obrazek z USA, choć wydaje się niewinny, świetnie pokazuje, jak trudno przyznać się dziś do błędu, ale i jak trudno udawać, że się go nie popełniło – internet nie zapomina, nie pomaga zatrzeć śladów. Wystarczy zrzut ekranu, zdjęcie, cytat wyrwany z kontekstu. Tyle że nie każdy użytkownik jest przywódcą mocarstwa i nie każdą taką historię da się obrócić w żart. Zdarza się wręcz odwrotnie: wpadki, nieprzemyślane ruchy i słowa, które z pomocą sieci łatwo rozgłosić i napompować, rujnują kariery, komplikują życie osobiste i nie dają się wymazać z życiorysu.