Blask złota wioślarek Natalii Madaj i Magdaleny Fularczyk-Kozłowskiej przykrył wstyd związany z wpadkami trzech sztangistów: Adriana i Tomasza Zielińskich oraz Krzysztofa Szramiaka. Ale tylko na chwilę i tylko na polskim podwórku. Nie miejmy złudzeń – czasy są takie, że wiadomości o oblanych kontrolach rezonują dużo mocniej niż sukcesy medalowe, zwłaszcza w bardziej niszowych sportach. Czas i miejsce wpadek, a także kaliber ostatniego z „trafionych” – czyli Adriana Zielińskiego, mistrza świata i mistrza olimpijskiego z Londynu – sprawiły, że polska sztanga nagle stanęła w jednym rzędzie z rosyjską i bułgarską, z powodu notorycznych dopingowych grzechów już wcześniej z igrzysk wykluczonych. Po szkodzie można powiedzieć: lepiej, żeby i nas w Rio nie było. Ale chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak źle.
Bierze tylko idiota?
Nie wiadomo zresztą, co bardziej wstydliwe: sama wpadka czy reakcje na nią. W pierwszym odruchu Tomasz Zieliński stwierdził, że nie należy wierzyć wynikom badań uzyskanych w brazylijskim laboratorium, bo jest ono mało wiarygodne (do ostatnich dni walczyło o odzyskanie olimpijskiej akredytacji, żeby nie powtórzyła się sytuacja z piłkarskich mistrzostw świata sprzed dwóch lat, gdy próbki latały do Szwajcarii). Zapewniał również, że kilkukrotnie przed wyjazdem przechodził kontrole w Polsce i z każdej wyszedł czysty. – Zgadza się tylko to, że kontrole miały miejsce. Ale nie wiem, na jakiej podstawie zawodnik stwierdził, że wynik był negatywny. Przed wyjazdem do Rio nie mógł go znać, bo po prostu jeszcze go nie było – podsumowuje Michał Rynkowski, dyrektor Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie.
Szramiak, który miał w Rio status rezerwowego, skupił się przede wszystkim na obronie skrzywdzonego kolegi Tomasza, ale przy okazji dał wyraz buzującym wewnątrz emocjom na swoim profilu społecznościowym.