[Tekst ukazał się w tygodniku POLITYKA w maju 2016 roku]
Paweł Walewski: – Rzecznik praw obywatelskich właśnie wytknął ministrowi zdrowia, że mimo zasługującej na aprobatę decyzji o objęciu refundacją leków z kanabinoidami, sprowadzanych do Polski dla konkretnych pacjentów, problem dostępu do marihuany medycznej wciąż nie jest rozwiązany. Sądzi pani, że kiedyś będzie?
Dorota Rogowska-Szadkowska: – Bardzo bym chciała, ale wątpię, czy decydentom uda się spojrzeć na te kwestie bez ideologicznego balastu, mając na uwadze jedynie dobro pacjentów, a nie przecinające się interesy wielu środowisk. Pięć lat zajęło mi rozwiązywanie zagadki, dlaczego medycyna nie potrafi dać jasnej odpowiedzi na pytanie, czy znana od tysiącleci marihuana to lek, narkotyk czy może zwykła szarlataneria? Po prostu rośliny nie można sprywatyzować, więc nikomu nie zależy na tym, by ją docenić.
Stąd tytuł pani książki: „Medyczna marihuana – historia hipokryzji”, ale czy wszyscy są zakłamani?
Politycy, lekarze, przemysł farmaceutyczny… Nawet niektóre stowarzyszenia pacjentów, które widzą interes w popieraniu sponsorów promujących tylko własne produkty. Im bardziej przy pisaniu wgłębiałam się w tło rozmaitych decyzji lub sprawdzałam okoliczności ich zaniechania – nie w Polsce, ale w różnych krajach na świecie – okazywało się, że nic nie działo się przypadkiem, a rozmaite przekłamania są na rękę przeciwnikom przyznania marihuanie statusu leku.
Jakieś konkrety?
W Kalifornii przeciwko legalizacji marihuany w 1996 r. gremialnie opowiedzieli się pracownicy więziennictwa, a akurat w tym stanie USA prywatnych więzień jest bardzo dużo. Czy dlatego, że chcieli kogokolwiek uchronić przed rzekomą szkodliwością zioła? Ależ skąd, oni nie chcieli pozbawiać się najtańszej siły roboczej. Bo więzień złapany za posiadanie marihuany jest idealny: nieagresywny, czysty, do roboty daje się łatwo zagonić, więc generuje dodatkowe zyski.
Pani zdaniem za decyzjami o zaliczaniu konopi do narkotyków nie stoją względy medyczne?
Ludzie potępili coś, o czym nie mieli pojęcia.
Na łamach prestiżowego czasopisma „New England Journal of Medicine” dwóch profesorów neurologii, specjalizujących się w padaczce, podsumowało obecny stan wiedzy na temat roli kanabinoidów w leczeniu tej choroby i stwierdziło, że nie można formułować wiarygodnych wniosków, potrzeba dalszych badań.
Chyba pan nie wie, że zarówno prof. Daniel Friedman, jak i Orrin Devinsky zaangażowani są w badania leków zawierających kanabinoidy. Popierają ekstrakty z marihuany i umniejszają rolę jej samej. A dlaczego nazwa rodzajowa Sativexu, leku będącego mieszaniną ekstraktu pochodzącego z dwóch odmian konopi, brzmi nabiximole? Aby, broń Boże, nikt nie skojarzył go z kanabinoidami, bo z punktu widzenia producenta lepiej odciąć się od taniej rośliny i sprzedawać swój produkt, który z niej pochodzi, za dużo większe pieniądze. I to też jest hipokryzja.
A nie teoria spiskowa?
W dzisiejszym świecie, aby jakakolwiek substancja mogła okazać się przydatnym lekiem, musi przejść wiarygodne badania kliniczne. Takich badań nie ma, bo ktokolwiek byłby nimi zainteresowany, czeka go droga przez mękę przy zdobywaniu wymaganych pozwoleń – nie tylko od instytucji medycznych, ale też agencji nadzorujących politykę antynarkotykową. Lekarze nie chcą się narażać, niedawne wyrzucenie z pracy w Centrum Zdrowia Dziecka dr. Marka Bachańskiego jest dla nich wyjątkowo skutecznym ostrzeżeniem. Kto finansuje badania? Przemysł farmaceutyczny. Przykład Sativexu dobitnie wskazuje, że producent tego preparatu zdegradował roślinę, którą wykorzystuje, do statusu rzekomo niebezpiecznego leku, ale ekstrakt z niej opatentował i podniósł do godności dającego się sprzedawać bardzo drogiego dobra.
Dlaczego nikt nie widzi w tym obłudy?
W tym właśnie tkwi nasza hipokryzja. Jeden z holenderskich lekarzy sprzedaż drogich leków zawierających wyciągi z marihuany, przy jednoczesnym zakazie jej stosowania, porównał do sytuacji, w której zakazano by jedzenia cytryn i grejpfrutów, ale zezwolono na przyjmowanie witaminy C wyłącznie w tabletkach produkowanych przez firmy farmaceutyczne.
Może gdyby nie długa historia rekreacyjnego używania marihuany i naznaczenie jej piętnem „diabelskiego zioła”, stosunek lekarzy i polityków byłby inny?
Odpowiedzialni za tę mistyfikację są zarówno jedni, jak i drudzy. Prof. Donald Abrams z Kalifornijskiego Uniwersytetu w San Francisco pytał zwierzchników, którzy zabraniali mu przez długie lata badań nad marihuaną: jeśli masz pod ręką coś, co hamuje wymioty, poprawia apetyt, nastrój, czyni szczęśliwymi ludzi w terminalnym stadium choroby, na przykład raka lub AIDS, to dlaczego jest to złe? Mnie się wydaje, że łatwiej rządzić ludźmi smutnymi, nieszczęśliwymi, wystraszonymi. Purytanie boją się najbardziej tego, że ktoś obok może być szczęśliwy.
Czy jednak nie są zasadne obawy, że legalizacja medycznej marihuany przyczyni się do zwiększenia użycia rekreacyjnego, a w konsekwencji otworzy furtkę do zainteresowania silniejszymi narkotykami?
Kolejny fałsz. Holendrzy zbadali, że utrzymywanie marihuany na liście środków zakazanych to raczej furtka dla dilerów. Bo dilerowi bardziej opłaca się sprzedawać za grubsze pieniądze twarde narkotyki niż zakazaną marihuanę, więc będą je proponować tym, którzy się do nich zgłoszą. Po zalegalizowaniu marihuany w pięciu stanach USA spadła sprzedaż alkoholu, co przełożyło się na poprawę bezpieczeństwa na drogach i spadek rozbojów. Śmiertelność spowodowana przedawkowaniem opioidowych leków przeciwbólowych, przepisywanych na recepty w latach 1999–2010, zmniejszyła się o 24,8 proc. w porównaniu ze stanami, gdzie stosowanie marihuany w celach medycznych jest nielegalne. Chcę wyraźnie podkreślić, że marihuanę w celach terapeutycznych pali się zwykle inaczej niż dla rekreacji. I decydujący nie jest sam ten czy inny ekstrakt, lecz – tak jak w większości leków pochodzenia roślinnego – również inne składniki: terpenoidy, flawonoidy, którym przypisuje się działanie lecznicze.
Terapeuci uzależnień mają na ten temat inne zdanie.
Ponieważ zajmują się osobami zazwyczaj już głęboko uzależnionymi. Widzą poważne problemy, jakie u większości sięgających po marihuanę w ogóle się nie zdarzają. A o tych, którzy wspomagają się nią w krańcowych stadiach chorób, nie mają pojęcia. Najczarniejsze szacunki szefowej antynarkotykowej agencji w USA, która notabene jest wnuczką Lwa Trockiego, wskazują, że od marihuany może uzależnić się najwyżej 9 proc. osób, które jej spróbują.
Czy to nie pacjenci chorzy na AIDS przyczynili się w latach 80. XX w. do tego, że zapomniana marihuana wróciła do łask i zaczęto o niej mówić jak o błogosławionym leku?
Na początku tej epidemii w Stanach Zjednoczonych ludzie umierali z powodu wyniszczenia, bo nie mogli jeść, spać i mieli świadomość, że czeka ich śmierć w straszliwych męczarniach. Zauważyli, że marihuana poprawia apetyt, że przestają chudnąć, a nawet przybierają na wadze. Łatwiej im było pogodzić się z nieuchronnie nadchodzącą śmiercią. I wtedy przypomnieli sobie, że za prezydentury Jimmy’ego Cartera rząd federalny oraz Kongres zaaprobowały w 1978 r. używanie marihuany jako leku, wprowadzając program Individual Patient Investigation New Drug (IND). Jakoś nikt nie rozpowszechniał tej informacji, że dosłownie kilkoro Amerykanów dostawało od rządu USA pięknie zapakowane skręty w aluminiowych pudełkach. Program zamknął dla nowych pacjentów George Bush w 1992 r. Ale wcześniej zakwalifikowanych nie usunięto z listy i jeszcze dwa lata temu były na niej cztery osoby.
Pani w tym czasie była jedną z pierwszych polskich lekarek zajmujących się chorymi z HIV i AIDS. Czy w waszej Klinice Chorób Zakaźnych w Białymstoku ci pacjenci palili pokątnie marihuanę?
W drugiej połowie lat 80. opiekowałam się wieloma pacjentami uzależnionymi od heroiny, gdyż marihuana nie była wtedy w Polsce tak dobrze znana. Na moje szczęście ja także nie zdawałam sobie sprawy, jakim dobrodziejstwem mogłaby być dla tych chorych.
Dlaczego na szczęście?
Bo wściekłabym się, gdybym wiedziała to, co teraz wiem na jej temat, i gdybym zdawała sobie sprawę, że nie można jej dla pacjentów legalnie dostać.
Pani działalność na rzecz zakażonych na początku epidemii w Polsce nie była dobrze odbierana. Zupełnie jak teraz, gdy stara się pani odczarować marihuanę.
Kiedy mój ówczesny szef w białostockiej klinice zapytał lekarzy, kto chciałby zająć się pierwszymi zakażonymi wirusem HIV, wielu chętnych nie było. Zgłosiłam się z koleżanką, bo temat wydawał mi się ciekawszy niż leczenie zakaźnych biegunek i wirusowego zapalenia wątroby, na które w tamtych czasach nie było jeszcze skutecznych leków. Zaczęłam poznawać pacjentów z HIV, którymi wtedy w Białymstoku byli głównie narkomani i nikt nie miał o nich dobrego zdania.
Teraz piętnuje pani mity związane z marihuaną, ale wtedy były to mity dotyczące AIDS?
Tak, to paradoksalnie podobne tematy. Widzę, jak bardzo jesteśmy skłonni myśleć schematami, które kompletnie nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości. Przykładem jest stosunek do kobiet zakażonych HIV, przez ogół uważanych za prostytutki. A ja leczyłam pielęgniarkę pracującą w jednym ze szpitali w Polsce, którą zakaził pierwszy i jedyny w jej życiu mężczyzna. Nie dosyć, że ją zakaził, to jeszcze wpędził w ciążę i sam wyjechał z Polski. Nocą przyszła do dyżurki swoich koleżanek po fachu z prośbą, aby nie traktowały jej jak dziwki. Te kobiety z HIV były w pewnym sensie ofiarami polskiej normy kulturowej – kiedy dziewczyna widzi zainteresowanie ze strony mężczyzny i odwzajemnia uczucie, jest przekonana, że ukochany nie może jej zrobić żadnej krzywdy. Miałam wiele pacjentek, które zapytane, kiedy mogły się zakazić, odpowiadały, że to był na pewno ten pierwszy raz. I wiele z nich podejrzewało, że może się zdarzyć coś złego, bo wiedziały, że ich chłopak bierze narkotyki. Gdy pytałam, dlaczego nie domagały się użycia prezerwatywy, zawsze słyszałam tę samą odpowiedź: Co by on sobie o mnie pomyślał! Do tej pory opowiadam o tym studentom i chcę wierzyć, że teraz jest inaczej. Ale z ich spojrzeń nie wnioskuję, żeby tak było.
Być może stąd biorą się stereotypy na temat konopi. Zdrowa tkanka narodu nie może zaakceptować chorych na AIDS, którzy rzekomo wywodzą się z samego dna rozwiązłości seksualnej i narkomanii, więc przy takim nastawieniu marihuany też nie da się tolerować.
Studenci medycyny cały czas się uczą, że AIDS jest chorobą złych ludzi – to „ćpuny, pedały i prostytutki”. Uczą ich tego wykładowcy, którzy wiedzą o tej chorobie tyle, ile pamiętają z nagłówków gazet w latach 80.: „Dżuma XX w.”. Gdy moja córka po kursie dla wolontariuszy zaczęła odwiedzać chorych, a wielu z nich przebywało na oddziale przez kilka miesięcy i byli spragnieni widoku innych twarzy, usłyszałam od kolegi lekarza: Ty kretynko, narażasz własne dziecko! A przecież wszyscy już wtedy wiedzieliśmy, że od siedzenia na brzegu łóżka, trzymania za rękę i rozmowy nie da się zakazić HIV. Z marihuaną jest podobnie, gdyż nie mieliśmy szansy oswoić się z jej użytkownikami, ponieważ jej po prostu u nas nie było. Polscy hipisi wąchali raczej kleje. A marihuana przyszła do Polski już wraz ze złą opinią i nikt nie zadał sobie trudu, aby ją zweryfikować, sprawdzić, jak jest naprawdę.
Sam nie wiem, jak jest naprawdę, gdyż łatwo znaleźć pacjenta przekonanego o pozytywnym działaniu zioła, a gorzej z udowodnieniem jego działania…
Ależ prywatne opinie i doświadczenia są nie do przecenienia! Zwłaszcza kiedy mówimy o roślinie, która nie wywołuje – jak wiele innych leków – poważnych szkód ani nie może nikogo zabić. Dlaczego – jeśli chorym na raka czy AIDS, stwardnienie rozsiane, padaczki palenie marihuany pomaga – mamy jej zabraniać pod karą więzienia?
A może skoro zakazany owoc lepiej smakuje, to i zakazany lek skuteczniej pomaga?
Pomagałby jeszcze lepiej, gdyby pacjenci byli spokojni, nie bali się o swoje bezpieczeństwo i mieli poczucie, że nie robią niczego złego wbrew kuriozalnemu prawu. Jednym z zarzutów przeciwników legalizacji marihuany jest to, że jeszcze nie ma na świecie leku, po którym byłoby pacjentowi przyjemnie. A ja się pytam: dlaczego ma nie być? Dlaczego ma być nieprzyjemnie umierającemu na raka lub AIDS?
Dziwi mnie opinia lekarzy, którzy powinni mieć chłodny, naukowy stosunek do rośliny mającej potencjalne znaczenie lecznicze. Czy poza oficjalnymi wystąpieniami są bardziej tolerancyjni?
Jak już mówiłam, medyczna marihuana narusza mnóstwo interesów, więc środowisko lekarzy – przeważnie konserwatywne – jest ostatnim, które chciałoby zakłócić istniejące układy i powiązania. Pokazałam pierwszy egzemplarz swojej książki na konferencji poświęconej AIDS i kilku moich znajomych się z niej autentycznie ucieszyło, kilku popatrzyło na mnie z politowaniem, jakby chcieli powiedzieć, że zawsze wiedzieli, iż porywam się z motyką na słońce. A jedna z lekarek prawie się na mnie obraziła. Obawiam się, że ona właśnie jest przedstawicielką większości.
rozmawiał Paweł Walewski
***
Dr n. med. Dorota Rogowska-Szadkowska jest lekarką, specjalistą chorób zakaźnych. Współtworzyła jeden z pierwszych w Polsce oddziałów dla osób z HIV/AIDS. Obecnie pracuje w Zakładzie Medycyny Rodzinnej i Pielęgniarstwa Środowiskowego Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Autorka ponad 100 publikacji naukowych i popularnonaukowych. Ostatnio ukazała się jej książka „Medyczna marihuana – historia hipokryzji” (Wyd. Krytyki Politycznej).