Na przełomie roku telewizje podały na żółtych paskach, że Tatry zbierają śmiertelne żniwo. Co dzień, to tragiczny wypadek: turysta z Gliwic spada ze Świnicy, warszawianka spada po skałach w Żlebie Kulczyńskiego, kobieta w ciąży ginie po upadku z Koziego Wierchu, mimo całonocnej akcji nie udaje się uratować mężczyzny wiszącego na linie w rejonie Kazalnicy, 19-latka z Poznania umiera w szpitalu po upadku pod Krzyżnem.
Kumulacja śmiertelnych wypadków zrobiła wrażenie, zwłaszcza w zestawieniu z informacją, że w całym ubiegłym roku w Tatrach, po polskiej stronie, zginęło 13 osób.
W telewizjach upraszczano: jest okres świąteczno-noworoczny, w Tatrach tłum, nie brakuje głupio odważnych, jeszcze w stanie nieświeżości z poprzedniej nocy fundujących sobie górskie wycieczki. Trzeba być szaleńcem, żeby mimo kategorycznego zakazu wydanego przez Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe iść w Tatry, określane w takich warunkach (silny mróz, brak świeżego śniegu, a więc ślisko, gołe skały) złowrogim mianem: szklane góry.
Zżymał się na to Jan Krzysztof, naczelnik TOPR, oraz podlegli mu ratownicy. Bo ich punkt widzenia jest zupełnie inny. Nie było żadnego zakazu – tylko coś w rodzaju przestrogi, którą na swoim koncie w portalu społecznościowym z własnej nieprzymuszonej woli zamieścił jeden z toprowców. Jan Krzysztof mówi zresztą, że tego rodzaju apele są nieskuteczne. Bo wielu puszcza ostrzeżenia mimo uszu. – Idą bez raków, bez czekana, w adidasach. Wracają w jednym kawałku i potem śmieją się z nas, że straszymy, panikujemy.
Tatry z alpejskim pazurem
Szklane góry? To nie jest żaden synonim zakazu wycieczkowego, powiada Jan Krzysztof. Któryś z ratowników ukuł kiedyś taki termin i w obecnej sytuacji zrobił się z tego straszak.