Gdy 30 lat temu ten zespół rozpoczynał marsz ku angielskiej ekstraklasie, Wimbledon w sporcie powszechnie kojarzył się jeszcze z arystokratyczną odmianą tenisa, uprawianą obowiązkowo w białych strojach. I wtedy w futbolowej elicie pojawili się oni: piłkarze Wimbledonu – źli, brutalni, prymitywni. Jaskiniowcy na boisku i poza nim. Drużyna, której trener przyznawał, że każdy dzień z nią był gorszy niż miesiąc w poprawczaku.
„Crazy gang” wymyślił John Motson, legendarny komentator BBC, relacjonując finał Pucharu Anglii, który 14 maja 1988 r. odbył się na stadionie Wembley. Po jednej stronie stanął wielki Liverpool z Kennym Dalglishem na ławce i takimi sławami, jak Bruce Grobbelaar w bramce oraz John Barnes w ataku. Po drugiej stronie Wimbledon, zespół drwali dowodzony przez człowieka-rottweilera Vinniego Jonesa. Tak, tego aktora.
W meczu padła tylko jedna bramka – w 37. minucie Lawrie Sanchez pokonał bramkarza Liverpoolu. „The Reds” mogli wyrównać, ale John Aldridge zmarnował rzut karny, pozwalając Dave’owi Beasantowi z Wimbledonu stać się pierwszym bramkarzem w historii tych rozgrywek, który obronił jedenastkę. Obserwując szaloną radość Wimbledonu po ostatnim gwizdku, komentator Motson, zaskoczony jak cała Anglia, wypowiedział historyczne słowa: „Szalony gang właśnie pokonał kulturalny klub”. „Crazy gang” dokonał jednego z najbardziej niewiarygodnych wyczynów w dziejach europejskiego futbolu.
Bękarty futbolu
Wimbledon, siejąc postrach na angielskich boiskach, na początku lat 80. szybko piął się w górę w ligowej hierarchii. Do dzisiejszej Premier League (wtedy First Division) awansował w sezonie 1985/86. Już wtedy klub z południowych przedmieść Londynu uchodził za kuriozalne zjawisko w zawodowym sporcie na Wyspach: żeby je zrozumieć, wystarczyła czasem jedna wizyta na Plough Lane, na najbardziej obskurnym stadionie w lidze.