Atrakcyjna dziewczyna ucharakteryzowana jest na prezydenta Washingtona i odziana w kostium z epoki. Zrzuca z siebie ubranie, po czym niedwuznacznie ociera się o gigantycznych rozmiarów replikę konstytucji USA. Burza braw, publiczność wyje z zachwytu. „To było mocne!” – komentuje z satysfakcją siedząca w drugim rzędzie krótkowłosa pani w skórzanej motocyklowej kurtce. Oklaski cichną, bo już zaczyna się następny numer. Ciemnoskóry młodzieniec wchodzi na scenę w łachmanach, skuty łańcuchami, po czym tańczy, rozbiera się niemal do naga – muzykę zagłuszają okrzyki entuzjazmu, najczęściej wydobywające się z kobiecych gardeł – by w finale włożyć na siebie elegancki garnitur. Po nim na scenę wchodzi matrona po sześćdziesiątce i również rozbiera się niemal do rosołu. Musi być świadoma swoich niedoskonałości wynikających z wieku i kilku nadprogramowych kilogramów, ale bez wahania zrzuca z siebie kolejne części garderoby, podobnie jak jej poprzednicy zachęcana głośnym dopingiem widowni. Jest chłodny jesienny wieczór, ale atmosfera w Columbia City Theater gorąca – to maraton burleski. Striptizu na wesoło i z morałem.
Nowa burleska, stare koronki
Burleska przywędrowała za ocean z europejskich kabaretów w połowie XIX w., by ostatecznie podbić Amerykę czasów Wielkiego Kryzysu. Dla wielu kobiet, często samotnych, taniec w negliżu był jedynym dostępnym źródłem utrzymania. Mężczyźni natomiast znajdowali w niej niedrogie, za to błyszczące złotem kostiumów, weekendowe remedium na ponurą, szarą codzienność. W dobrej kondycji przetrwała czas drugiej wojny światowej, by w połowie minionego stulecia ustąpić innym masowym rozrywkom – kinu (choć były próby połączenia obu nurtów, choćby w filmie „Dama z rewii” z 1943 r.) i muzyce pop.